Każdy, kto widział obchody Dnia Niepodległości w Stanach Zjednoczonych czy święta narodowego we Francji, musi dostrzegać różnicę pomiędzy atmosferą tamtych uroczystości a polskim świętowaniem rocznicy odzyskania niepodległości. Może to także kwestia pory roku: amerykańskie i francuskie obchody przypadają na lato, polskie zaś na listopadowe szarugi, niedługo po refleksyjnym Święcie Zmarłych, będąc w jakiejś mierze jego przedłużeniem. Ale nie to jest decydujące.
Świętowanie odrodzenia państwa, nowego początku i nowych czasów powinno być z natury demonstracją optymizmu i pojednania, a przebiega w otoczce martyrologii, przygnębiających wzajemnych oskarżeń i licytacji, kto jest lepszym patriotą. Bo obchodzi się niby odzyskanie niezawisłego państwa w 1918 r., ale w wyraźnym tle – a czasami może nawet na pierwszym planie – jest to drugie odrodzenie, z 1989 r., które nie ma osobnego święta, bo obchody 4 czerwca, mimo prób, jak dotąd się powszechnie nie przyjęły.
Święto jak wyrzut sumienia
Emocja 11 listopada polega głównie na tym, że te dwie niepodległości zostały ustawione przeciw sobie, skonfrontowane jako przeciwieństwa. Ta pierwsza pełni rolę nieskazitelnej legendy, nikt nie kwestionuje, że w dwudziestoleciu międzywojennym byliśmy państwem od samego początku w pełni suwerennym. Prawica dokonuje dalszej idealizacji: był to kraj w zasadzie i w miarę możliwości demokratyczny, zamach majowy był konieczny, sanacja potrzebna, a jeśli władza musiała być brutalna, to tylko wobec komunistycznej zdrady i nielojalnych mniejszości narodowych.
Druga niepodległość natomiast, w tej samej wizji, jawi się jako kulawa, niepełna, nieokupiona daniną krwi, przehandlowana w Magdalence, bez wyraźnej cezury, z zadomowioną obcą agenturą.