Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Kotlet z taśmy

Jak produkować mięso, by nie krzywdzić zwierząt

Żeby mięso nie straciło delikatnego smaku i jasnej barwy, cielak do szóstego miesiąca życia musi pić tylko mleko lub preparaty zastępujące mleko. Żeby mięso nie straciło delikatnego smaku i jasnej barwy, cielak do szóstego miesiąca życia musi pić tylko mleko lub preparaty zastępujące mleko. ICHIRO/Getty Images / FPM
Przemysłowa produkcja mięsa wciąż często oznacza u nas udrękę zwierząt. Czy ich dobrostan da się pogodzić z opłacalnością?
Maciora umieszczana jest w ciasnej klatce. Uwalnia się ją z tej pozycji najwcześniej po 10 dniach. Zwykle po dwóch tygodniach.FLPA John Eveson/AGE/EAST NEWS Maciora umieszczana jest w ciasnej klatce. Uwalnia się ją z tej pozycji najwcześniej po 10 dniach. Zwykle po dwóch tygodniach.

Wielka locha leży w klatce na betonowej podłodze. Na jednym końcu w posadzce są szpary, przez które spływają odchody. W klatce nie ma ściółki ani słomy, bo beton łatwiej utrzymać w czystości. Jeszcze wygodniejszy jest stalowy ruszt. Klatka jest mała: świnia z trudem może się obrócić. Właściwie przez całą ciążę, 16 tygodni, leży lub stoi, w tej samej pozycji. Rodzi w kojcu porodowym. Po jego opuszczeniu zakłada się maciorze jarzma, czyli metalową konstrukcję obejmującą ciało na całej długości, co zapobiega zagnieceniu młodych w ciasnej klatce. Metalowe kraty mają na tyle duże szpary, by zmieściły się pomiędzy nimi warchlaki. Maciora jest układana na boku, by małe miały dostęp do sutków. Uwalnia się ją z tej pozycji najwcześniej po 10 dniach. Zwykle po dwóch tygodniach.

Gdy warchlaki mają trzy tygodnie, zabiera się je od matki, locha ma krótką przerwę technologiczną. Dostaje mniej jeść, by straciła mleko i miała kolejną ruję. Wtedy jest zapładniana, a cykl produkcyjny powtarza się od nowa. I tak przez kolejne 2–3 lata. Gdy locha jest już wyeksploatowana i jej płodność spada, idzie na rzeź. Chyba że padnie w chlewni.

Produkcja warchlaków odbywa się całkowicie zgodnie z przepisami, gwarantującymi nabywcy produkty mięsne oraz odzwierzęce bezpieczne do spożycia, i nie wzbudza zastrzeżeń organów kontrolnych. Podobnie jak inne zabiegi hodowlane, stanowiące część procesu produkcyjnego. Takie jak obcinanie zębów warchlakom (by nie gryzły sutków loch i nie powodowały przestojów związanych z powikłaniami medycznymi) i kastracja prosiąt „na żywca”.

Po co kurczak ma chodzić

Wydawałoby się, że słowo dobrostan ma oczywiste znaczenie. Według Światowej Organizacji Zdrowia Zwierząt „dobrostan osiągany jest wtedy, jeżeli zwierzę jest zdrowe, bezpieczne i dobrze odżywione, nie cierpi niewygody i ma możliwość wyrazić swój stan wewnętrzny oraz jeżeli nie odczuwa bólu, strachu ani niepokoju”.

Tyle tylko, że zwierzę nie mówi. A to, co wyraża swoim zachowaniem, podlega subiektywnym interpretacjom. I tak dla obrońców praw zwierząt locha odgrodzona stalowym kojcem od swoich małych nie ma zapewnionego dobrostanu. To, że nie może zmienić pozycji, obrócić się, wstać, położyć ani powąchać małych, powoduje cierpienie. Trwające zresztą przez cały okres ciąży – gdy w betonowym kojcu lub na ruszcie wykonuje pozornie bezsensowne ruchy głową, trąc ryjem o podłogę i kraty – próbuje zbudować gniazdo, ale nie ma z czego.

Naukowcy zajmujący się zwierzętami od strony produkcyjnej mają na sprawę dobrostanu inny pogląd. – Jeżeli zwierzę pobiera pokarm, zachowuje się normalnie i przybiera na wadze, to oznacza, że dobrostan jest zachowany – mówi prof. Zbigniew Dobrzański, kierownik katedry Higieny i Dobrostanu Zwierząt Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu.

Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, że dobrostan według urzędniczych kryteriów jest pojęciem zmiennym. Do niedawna świnia mogła być całe życie uwiązana na łańcuchu przytwierdzonym do betonowego podłoża, na obroży lub za zdrutowany nos – i jej dobrostan na tym nie cierpiał, choć wiadomo, że to zwierzę ma w swojej naturze potrzebę eksploracji i węszenia, a nos wyjątkowo delikatny. Wolno było także obcinać prosiętom ogonki, bo prosięta na skutek ciasnoty i nudy stają się agresywne i podgryzają się nawzajem. Dziś w Unii obcinanie ogonków jest zakazane jako okrutne. W Polsce się je praktykuje, ale już niezgodnie z prawem.

Cielęta płci męskiej wśród krów mlecznych są niejako produktem ubocznym hodowli (krowy mleczne zapładnia się tylko po to, by dawały mleko). Kiedyś zabijano je po kilku dobach życia. Potem jednak pomysłowi hodowcy i zootechnicy uznali, że warto potrzymać cielaka do szóstego miesiąca, kiedy to ważyć będzie o wiele więcej niż kilkudniowy osesek, ale żeby mięso nie straciło delikatnego smaku i jasnej barwy, musi pić tylko mleko lub preparaty zastępujące mleko, o małej zawartości żelaza, co zagwarantuje niski poziom mioglobiny w mięśniach zwierzęcia i jasny kolor mięsa. Anemiczne cielęta pozbawiano również jakiegokolwiek ruchu, przetrzymując je pojedynczo w ciasnych kojcach. Były tak słabe, że często nie były w stanie iść, gdy przychodził czas uboju. Ponieważ zgodnie z prawem unijnym już tego w Polsce robić nie wolno, teraz 10-dniowe oseski, potykające się o własne nogi, jadą tam, gdzie taki chów jest jeszcze dozwolony, poza Unię Europejską, głównie na Wschód. Choć to ryzykowne, bo takie cielęce maluchy z reguły nie przeżywają podróży dłuższej niż 8 godzin, więc padają.

Od 2012 r., wraz z wejściem w życie unijnej dyrektywy klatkowej, poprawiły się znacząco warunki dla kur niosek. Teraz kurzy dobrostan to 750 cm kw. powierzchni, gniazdo do znoszenia jaj i 15 cm grzędy na jedną kurę. Dla brojlerów od 3 lat jest to metr kwadratowy na 33 kg ptaków, przy spełnieniu dodatkowych wymogów można dojść do 39 kg na metr, czyli 15 kurczaków. W ostatnim tygodniu przed ubojem takie zagęszczenie sprawia, że ptaki nie mogą się ruszać. – Przez pierwsze cztery tygodnie brojler może chodzić i chodzi, pod koniec tuczu już nie ma po co. Chodzą w ograniczonym zakresie, by pobierać paszę, tylko gdy włączone jest światło – dziwi się prof. Dobrzański. – Brojler nie ma chodzić, tylko przyrastać.

Całe życie na prochach

Instytuty i katedry uczelni rolniczych pracują na rzecz rolników hodowców. Priorytet to zwiększanie produkcji. ­Ponieważ chów przemysłowy pojawił się u nas wraz z nowym ustrojem i wolnym rynkiem, był odbierany pozytywnie przez większość naukowców zajmujących się hodowlą zwierząt. Powszechną praktyką jest zootechnika nastawiona na maksymalizację zysku. Zaczyna się od hodowlanej selekcji. Na skutek odpowiedniego doboru osobników do dalszej hodowli współczesne zwierzęta nie przypominają w niczym tych sprzed lat. Krowy są albo mięsne, albo wysokomleczne, wyglądają jak wieszaki, na których powieszono skórę. Przeznaczają tak dużo energii na produkcję mleka, że mięśnie po prostu zanikają. Dają nawet 25 litrów dziennie, roczna produkcja jednej to 7–8 tys. litrów. Są w stanie permanentnego głodu metabolicznego. Ich normalniejsze poprzedniczki dawały około 2 tys. litrów, żyły za to 2–3 razy dłużej. Locha kiedyś rodziła 4–6 prosiąt, teraz, po latach selekcji, świnie mają od 10 do 12 sztuk. Stąd problem z zagniataniem małych przez matkę.

Kurczakom zmieniono cykl wzrostu: osiągają masę rzeźną (2,5 kg) w wieku zaledwie 6 tygodni, zamiast jak do niedawna w wieku 10–12. Tak szybki wzrost, połączony ze zmianą sylwetki, mają przybierać głównie w piersi, co brojlery przypłacają zwyrodnieniami stawów. – To gruba przesada – twierdzi prof. Dobrzański. – Gdyby miały zwyrodnienia, czułyby ból i przestały pobierać pokarm. Zdarzają się bakteryjne infekcje stawów i mięśni, ale to margines.

Selektywna hodowla zwierzętom nie przyniosła nic dobrego. Nie wiemy też, czy i jakie zmiany powoduje w mięsie, które jemy. Pasza dla zwierząt jest opracowywana przez naukowców, ale głównie pod kątem produkcji. Ma być taka, by przybierały jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, jedząc jak najmniej. Zakazano już stosowania hormonów u brojlerów, kiedy skojarzono rosnącą liczbę dziesięcioletnich miesiączkujących dziewczynek ze spożywaniem hormonów w mięsie. Zabroniono podawania mączki kostnej i rybnej, bo drób – nie tak znów bardzo dawno temu – śmierdział rybą. Od kilku lat nie wolno dodawać antybiotyków bez ścisłego zalecenia lekarza weterynarii. Mimo to co chwila wybucha kolejna afera, związana z hurtowym wręcz stosowaniem antybiotyków w hodowlach. Nieoficjalnie hodowcy i lekarze weterynarii mówią, że to nie są odosobnione przypadki, tylko praktyka. – Nie da się zgromadzić na niewielkiej powierzchni tak ogromnej ilości zwierząt i oczekiwać, że będą się zdrowo chować – twierdzi prof. Wojciech Pisula. – Zwierzęta fermowe są właściwie całe życie leczone.

Hodowcy, podając antybiotyki, profilaktycznie i na stałe zmniejszają ryzyko infekcji wirusowych i bakteryjnych. Taniej jest kupić beczkę metronidazolu, niż dbać o higienę. Kupują leki z azjatyckiego importu. Nie są to farmaceutyki, tylko antybiotyki w czystej postaci. Wjeżdżają do kraju w beczkach po 50 kg, jako antygrzybiczny dodatek do farb i impregnatów do drewna. Nie są zatem tak oczyszczone jak te stosowane w ludzkiej i zwierzęcej medycynie. Mogą zawierać substancje, które drewnu nie szkodzą, ale u zwierząt i ludzi mogą np. działać rakotwórczo. Stosowanie antybiotyków do produkcji mięsa spożywanego przez ludzi sprawia, że wzrasta lekooporność szczepów bakteryjnych. Lekarze alarmują, że coraz więcej jest bakterii opornych na większość antybiotyków.

Albo tanio, albo zdrowo

Nad tym, by zwierzęta hodowlane żyły w dobrostanie, by nie dostawały zakazanych substancji, by chore, padłe sztuki nie trafiały do rzeźni na tzw. ubój pozorowany, czyli ubój zwłok padłego już zwierzęcia (co umożliwia legalne wprowadzenie mięsa do obrotu), powinna czuwać inspekcja weterynaryjna. Czy nie jest w stanie tego robić, czy też przymyka oko, bo stosowanie niedozwolonych substancji zwiększa produktywność hodowli? Niektóre antybiotyki sprawiają, że zwierzęta szybciej przybierają na masie. Inspekcja weterynaryjna podlega Ministerstwu Rolnictwa, dla którego priorytetem jest wydajność produkcji zwierzęcej. – Jest tu wyraźny konflikt interesów – mówi Jacek Łukaszewicz, prezes Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. – Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi reprezentuje interesy producentów żywności, a inspekcja weterynaryjna, podległa ministerstwu, ma te podmioty nadzorować. Dlatego izba proponuje usadowienie inspekcji weterynaryjnej w Ministerstwie Administracji jako tzw. policji weterynaryjnej. Czyli powrót do przedwojennej tradycji. Inaczej nic się nie da zrobić.

– Postulujemy, w celu usprawnienia kontroli, przywrócenie świadectw zdrowia czy stałego nadzoru weterynaryjnego w zakładach zajmujących się produkcją i wprowadzaniem na rynek żywności pochodzenia zwierzęcego – mówi Łukaszewicz. – To wszystko kiedyś funkcjonowało i dawało efekty. Odpowiedź Ministerstwa Rolnictwa można streścić krótko: to nie byłoby w interesie producentów, ponieważ zwiększałoby koszty produkcji. Lekarze weterynarii, także ci z inspekcji, powinni dbać nie tylko o zdrowie konsumentów, ale i o to, by zachować dobrostan zwierząt w procesie produkcyjnym. Kończąc studia, przed wejściem do zawodu, składają (podobnie jak lekarze) przysięgę, która ich do tego zobowiązuje. Najczęściej jednak uważają, że o dobrostan producenci zadbać muszą, ponieważ zwierzęta nieznajdujące się w dobrostanie produkują mniej.

Jednak obrońcy zwierząt mają długą listę złych praktyk chowu przemysłowego, które przysparzają zwierzętom cierpień i stwarzają realne zagrożenie zdrowia konsumentów. Najchętniej więc zadekretowaliby powszechny wegetarianizm i wypuścili zwierzęta z ferm na wolność.

Zdroworozsądkowy środek postuluje wykorzystanie zwierząt w bardziej humanitarny sposób, zachowując ich rzeczywisty, a nie ustawowy dobrostan. – Chodzi o mądre porozumienie ze zwierzętami, rodzaj kontraktu – mówi prof. Tadeusz Kaleta, zoolog, specjalista w dziedzinie zachowania zwierząt, kierownik Katedry Genetyki i Ogólnej Hodowli Zwierząt SGGW. – My im zapewniamy bezpieczeństwo, ochronę przed chorobami, pokarm, dobrostan, one nam w zamian dają produkt. Zdaniem prof. Kalety chów przemysłowy nie musi oznaczać cierpienia zwierząt. Alternatywą mógłby być chów ekstensywny, co jednak oznaczałoby znaczny wzrost cen żywności. Czy możemy sobie na to pozwolić? – Będziemy musieli się z tym pogodzić – mówi prof. Pisula. – Także dlatego, że produkcja żywności jest zbyt ważna, by pozostawić ją niewidzialnej ręce rynku. Rynek dusi koszty i zawsze znajdą się producenci, którzy ulegną pokusie, by produkować więcej, taniej, nie stroniąc od antybiotyków czy chemii.

Tylko kwestią czasu, twierdzą specjaliści od ochrony środowiska, jest wprowadzenie przez Unię wysokich kar dla ferm przemysłowych za zanieczyszczanie środowiska. A wtedy żywność z tych fabryk już nie będzie taka tania. Jako konsumenci mamy wybór, być może zdecydujemy się, jak w przypadku jajek, na żywność nieokupioną cierpieniem.

Polityka 44.2013 (2931) z dnia 28.10.2013; Kraj; s. 29
Oryginalny tytuł tekstu: "Kotlet z taśmy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną