Jakie eliminacje, taki ostatni mecz. Znów są preteksty do zabawy w gdybanie, bo Polacy, tak jak i w innych wcześniejszych spotkaniach, mieli okazje do strzelenia gola, a nawet wyjścia na prowadzenia, co jak wiadomo, istotnie zmienia boiskową psychologię. Być może znajdą się nawet skłonni twierdzić, że w kopaniu piłki do przodu nasi poczynili pewien postęp (w końcu zdarzały się w najnowszej historii piłkarskiej kadry mecze z uznanymi rywalami, w których wydarzeniem były trzy celne podania z rzędu, a strzał na bramkę rywali - świętem), ale powiedzieć, że największym problemem reprezentacji firmowanej przez Waldemara Fornalika był brak skuteczności, to gruba przesada.
Poligon doświadczalny z brazylijskim mundialem w tle został zakończony i o reprezentacji Polski wiadomo z grubsza tyle, co wcześniej. Gdy rywal przyciśnie, u nas popłoch i obrona Częstochowy. Ulubiona forma ataku – dzida i do przodu. Obrońcy – niedorobieni jakościowo. Trener – bez pomysłu, jak pomóc. Piłkarze świetni na co dzień w swoich klubach – w koszulkach z orłem na piersi (oraz nowym logo PZPN) spętani niemocą.
Prezes PZPN Zbigniew Boniek musiałby się mocno natrudzić, żeby uzasadnić kontynuowanie pracy z Fornalikiem. Więc nawet nie próbował, tylko przegranego selekcjonera zwolnił. Trener na każdym kroku zapewniał, że ma na ciąg dalszy koncepcję, ale na Wembley sam sobie wytrącił z ręki argumenty. Eliminacje przegrane, mecz bez praktycznego znaczenia, a Fornalik wystawił w środku pomocy zawodników wyspecjalizowanych w obrzydzaniu życia przeciwnikom, zamiast dać szansę tym bardziej kreatywnym.
W tym sensie okazał się typowym przedstawicielem polskiej szkoły futbolowej, której pierwsze przykazanie brzmi: martwmy się, żeby nie stracić. Nikt tej prawdy objawionej nie podważa, mimo, że od lat większość ważnych spotkań przegrywamy w ten sam sposób: gola i tak tracimy, a potem nie potrafimy strzelić. Trzymajmy kciuki, by nowym trenerem został ktoś, kto będzie umiał to zmienić.