[Tekst ukazał się w POLITYCE 24 września 2013 roku]
Antoni Macierewicz jest wyjątkową postacią polskiej polityki – przez swoją żywotność, absolutną pewność siebie, nieprzemakalność. To panujący nad publicznością świetny mówca. Ci, którzy widzieli jego terenowe występy, mówią o całkowitej jedności tego polityka z odbiorcami, niezwykłym wyczuciu nastrojów, a zarazem o władczości, która wyklucza wszelką dyskusję, choć on sam często wzywa do łagodności i braterstwa. „Na spotkaniach z Nim sale pękają w szwach. Ludzie widzą w Antonim Macierewiczu gwaranta niezłomności. Wyczuwają, iż Jego słowo to wyjątkowa luksusowa marka” – można przeczytać w laudacji po tym, jak były minister dostał jedną z prawicowych nagród za całokształt.
Macierewicz budzi skrajne emocje. Dla swoich wyznawców jest przewodnikiem po krainie prawdy, szlachetnym wojownikiem, który pokona zło i zaprzaństwo. Dla reszty zaś nie do końca obliczalnym (zdarzają się dosadniejsze określenia, i to publicznie wyrażane), choć inteligentnym i niebezpiecznym osobnikiem, który może po wyborczym zwycięstwie PiS, jak stwierdził Jarosław Kaczyński, objąć ważne państwowe stanowisko.
Wydawałoby się, że jego wcześniejsze stwierdzenia o trzech ofiarach, które przeżyły smoleńską katastrofę, czy ostatnie hipotezy o zamachowym planie A (zbrodnicze naprowadzanie przez Rosjan Tu-154 w celu rozbicia maszyny) oraz planie B (eksplozji, kiedy piloci jednak poderwali samolot) spowodują, że coś się przełamie, że jeśli Macierewicza nie pogrąży, to go przynajmniej mocno sfatyguje. Zwłaszcza że eksperci zespołu kierowanego przez byłego szefa MSW zostali przyłapani na żenującej niekompetencji. Ale nic z tych rzeczy, żaden przełom nie nastąpił, może poza przełożeniem posiedzenia Komitetu Politycznego PiS, na którym Macierewicz miał podobno awansować na wiceprezesa partii. Ale i tu dokładnie nie wiadomo, co było przyczyną takiej decyzji szefa PiS.
Pole siłowe
Dzieje się tak dlatego, że Macierewicz funkcjonuje w warunkach wyjątkowo głębokiego podziału politycznego i ideowego, żywi się tym konfliktem i z tego napięcia czerpie energię. Od 2005 r., a już szczególnie od czasu katastrofy smoleńskiej, w Polsce nie istnieje żaden wspólny kod przyzwoitości, wzorzec prawdy, logiki, niemal żadne wspólnie wyznawane wartości. Nie ma już też powszechnie uznanych kryteriów kompromitacji. W takim świecie Macierewicz nie musi dbać o reputację w ogólnym odbiorze społecznym, jemu wystarcza opinia tylko po swojej stronie. Im gorzej będzie oceniany przez przeciwników, tym lepiej przez wyznawców. We własnym świecie nic Macierewiczowi nie grozi, bo jest otoczony specyficznym polem siłowym, odbijającym wszelkie argumenty przeciwników, którzy nie mogą mieć racji, gdyż im racja nie przysługuje. Żadne ciosy nie zmienią sytuacji Macierewicza ani też raczej nie wpłyną na notowania PiS. Wystarczy teraz tylko powiększać stworzony przez siebie świat, aby zyskiwać coraz większe wpływy. Ten świat przyciąga nowych wyznawców zamachu, bo daje alibi: przecież miliony, które już uwierzyły w zamach, nie mogą się mylić.
Wrogowie nie mają zdolności obrażenia Macierewicza czy przyłapania go na kłamstwie, bo nie ma już wspólnego pojęcia kłamstwa i prawdy. W dodatku różne porządki myślenia wzajemnie się przenikają, zacierają się przyczyna i skutek: zatem tym bardziej był zamach, im gorsze są rządy Tuska i ślamazarniej prowadzone śledztwo, zamach widać po tym, jak szybko potem Komorowski przejął władzę, gdyby to nie był zamach, to Rosjanie nie zacieraliby śladów i oddali wrak itp. Słowem, w kondominium już wyjaśniono przyczyny katastrofy, w Polsce jeszcze nie (zaczerpnięte z prawicowego forum). Przy takim założeniu jasne było, że tylko Macierewicz jest zdolny zmierzyć się z tym wyzwaniem, bo tylko on jest wystarczająco twardy, bezkompromisowy, do zadań specjalnych.
Zwolennicy Macierewicza dzielą rzeczywistość na dwie sfery: to, co widać i co może się wydawać, oraz to, jak jest naprawdę. Ich zdaniem ci, którzy nie przyjmują idei zamachu, są albo absurdalnie naiwni, gdyż wierzą w pozory, albo są zdrajcami kryjącymi winnych. Wiara tylko w to, co widać, jest przejawem co najmniej głupoty albo złej woli. Ktoś, kto tak sądzi, jest szaleńcem, który nie rozumie, o co chodzi w katastrofie, ale też we wszelkich sprawach kraju, w Unii Europejskiej, w polityce Rosji czy Niemiec. Bo prawdziwa gra toczy się za zasłoną i tylko ludzie przenikliwi, mądrzy, gorący patrioci z otwartymi oczami i sercami są w stanie zrozumieć, o co w istocie chodzi. Naiwniacy nie mogą choćby pojąć, po co Rosjanie mieliby zabijać Lecha Kaczyńskiego, przeciętnego prezydenta bez szans na reelekcję, ale dla uświadomionych, znających realia, jest to najzupełniej oczywiste, bo dla nich prezydent był wielkim graczem światowej polityki, który miał wielu zaprzysięgłych i potężnych wrogów. Ta tajemna wiedza daje poczucie wyższości i przewagi.
Kiedy zupełnie różnie postrzega się rzeczywistość i fakty, inne są wnioski. W logice wrogów Macierewicza nie ma dowodu na zamach, w logice jego zwolenników nie ma też dowodu, że zamachu nie było. Nie stwierdzono trotylu, ale przecież go nie wykluczono. Wy macie swoich ekspertów (a właściwie najemników reżimu), a my swoich (stąd pomysł naukowej debaty „dwóch stron”). Kaczyński powiedział niedawno, że „fakty nie mają żadnego znaczenia, to jest bardzo smutna cecha naszego życia publicznego”. Może smutna, ale bardzo wydajna politycznie. Nie trzeba niczego uzasadniać, a dowody w takim stanie rzeczy są natury moralnej, a nie formalnej.
Powstaje pozorna symetria, dwa niby-równoważne światy. Charakterystyczne, że Macierewicz nie przekracza granicy między nimi. Inni posłowie PiS jeszcze próbują jakoś istnieć w tej drugiej, równoległej rzeczywistości, wypowiadają się dla wrogich gazet, chodzą do TVN, nawet Jarosław Kaczyński idzie tu czasami na kompromisy. Ale jeśli wódz podlega jeszcze jakimś ziemskim prawom, musi brać pod uwagę wymogi strategii, kamuflażu, marketingu, to Macierewicz nie musi, bo pełni funkcję surowego, ortodoksyjnego kapłana, świętego męża, który jest całkowicie pochłonięty przez Sprawę. Ma wizje i ideowe objawienia. Jego słowa mają zatem wymiar quasi-sakralny. Kiedy druga strona w kwestii katastrofy coś zamąci, wyda nowe toksyny, czyli próbuje rozmawiać na gruncie tradycyjnego naukowego paradygmatu, Macierewicz okadza ją i rozbraja. Jego zwolennicy są przekonani o nieomylności kapłana, więc ten może powiedzieć cokolwiek, bo samo zabranie przez niego głosu ma moc oczyszczającą. Prawdą jest sam Macierewicz. On samym sobą wypełnia wszelkie luki w faktach i interpretacjach.
Teoria spisku
Pytanie zasadnicze brzmi: dlaczego tak wielu Polaków poddaje się wpływowi Macierewicza i wierzy w jego wersję wydarzeń z 10 kwietnia 2010 r.? Po pierwsze, teoria Macierewicza pełni funkcję kiczu w wysokiej kulturze, pasjonującej opowieści w czasach referatów, raportów i dzielenia włosa na czworo. Pozwala wzruszać się własnym wzruszeniem. Bo – wbrew znanej sentencji – prawda najczęściej jest nieciekawa, banalna. Teoria spisku zawsze jest bardziej interesująca niż przypadek i bałagan. Daje poczucie uczestniczenia w czymś ważnym i tajemniczym, w poszukiwaniu prawdy i demaskowaniu złoczyńców. Każdy może oglądać zdjęcia miejsca katastrofy, analizować nagrania z kokpitu, robić obliczenia, wysnuwać hipotezy. Powstał kraj miliona śledczych, pojawiła się badawcza fascynacja, napęd, z którego trudno zrezygnować. Potwierdza to przekonanie, że za widzialnymi zdarzeniami stoją głęboko ukryte siły, wyrafinowane syndykaty zbrodni, a Polska jest tak ważnym podmiotem w międzynarodowej rozgrywce, że wrogom opłaca się uruchomić nawet niesłychanie skomplikowane operacje (wspomniane plany A i B), aby ją ugodzić. To dowartościowuje, podbija narodową dumę – stoimy na drodze komuś naprawdę złemu i potężnemu. A my jesteśmy naprawdę dobrzy i niewinni.
Po drugie, inaczej niż „zwykła katastrofa”, teoria zamachu nadaje głębszy sens wielkiej tragedii, uwzniośla ją, wpisuje w patriotyczny, martyrologiczny wątek polskiej historii. Taka śmierć nie idzie na marne, ofiara wypłaca się po latach. Wyrzeczenie się teorii zamachu, przyjęcie banalnego wytłumaczenia wypadku, jawi się w tej optyce jako skrajna małoduszność, nielojalność wobec zmarłego (raczej „poległego”) prezydenta, niechęć do uczestniczenia w narodowym misterium żałoby i pamięci. Macierewicz do takiego misterium osobiście zaprasza, jeżdżąc po Polsce i snując opowieść o jasnych i ciemnych mocach. Zapewniając, że nadejdzie chwila odpłaty. I wielu ulega temu emocjonalnemu szantażowi, widocznie – z różnych powodów, także zapewne osobistych – ma potrzebę wzięcia udziału w tym obrzędzie, zapisania się do wspólnoty ważnej sprawy.
Ten mechanizm uzależnienia i indoktrynacji nie jest przesadnie skomplikowany, psychologowie społeczni dawno go opisali: wrogość, podejrzliwość, lęk przed utratą znaczenia i godności, wypieranie i unieważnianie faktów niezgodnych z przyjętym wcześniej poglądem, przypisywanie wyłącznie złych intencji tym, których raz uzna się za wrogów, oraz ocenianie ich działań podług własnych zachowań i myślowych schematów. Jeśli się zatem wierzy, że można było dokonać zamachu, to najpewniej ktoś na taki pomysł wpadł.
Badania pokazują, że nieufność i podejrzliwość wobec treści z zewnętrznego, „oficjalnego” świata są szczególnie silne w środowiskach bardzo tradycyjnych, religijnych, konserwatywnych, opartych na patriarchalnych związkach rodzinno-klanowych. To gleba szczególnie podatna na „alternatywny”, irracjonalny przekaz, na wzbudzanie nieufności wobec obcych środowisk i obcych treści.
W społeczeństwach zdarza się, że dochodzi do częściowej hipnozy czy zbiorowego zauroczenia. Ludziom zdaje się, że myślą niezależnie, że sami doszli do swoich wniosków, a jest to efektem zręcznej, socjotechnicznej manipulacji. Robert S. Robins i Jerrold M. Post w swojej książce „Paranoja polityczna” (1997) (nietożsama z kliniczną) piszą: „Siejący nienawiść demagog, podżegający swoich zwolenników przeciwko wyimaginowanym wrogom, przez jednych zostanie zlekceważony jako ekstremista, ale przez tych, którym potrzebne jest fałszywe wsparcie w postaci paranoicznego przesłania, będzie uznany za zbawiciela, tylko on potrafi nadać sens wrogiemu i bezsensownemu światu”. Zauważają też: „Gdy grupa się rozrasta i przeradza w ruch masowy, opór jednostek ustępuje przed zbiorowymi przekonaniami. Osłabieniu ulega nie tylko poczucie rzeczywistości, ale i normalne zahamowania przed wyrażaniem przez jednostki nienawiści i agresji. Masa i anonimowość zapewniają bezpieczeństwo. W tłumie zlewamy się w jedno, indywidualna zdolność oceny zostaje zawieszona”.
Trochę tak jest z teoriami Macierewicza: znikają subtelności i wątpliwości w ocenie katastrofy, stopniowanie wiary w zamach; dominuje niejako uśredniony pogląd wspólnoty jego wyznawców. Dlatego jest on tak mocny i ugruntowany. Pojedynczego człowieka można jeszcze czasami przekonać, ale wywierającej presję także na samą siebie zbiorowości już nie.
Kropka nad i
Trudno dojść, na ile Macierewicz świadomie manipuluje innymi swoją teorią zamachu, a na ile jest do niej rzeczywiście przekonany. Czy to politycznie użyteczny cynizm, przedstawianie hipotezy jako pewnika, czy też absolutna wiara w swoje słowa. Bo gdzieś w tym wszystkim pozostaje jakieś niedopowiedzenie, nie zawsze widoczny dla odbiorców bezpiecznik. Macierewicz mówi wciąż o eksplozjach, ale w zasadzie nie wskazuje wprost na winnych, nawet nie próbuje rekonstruować politycznej i przestępczej intrygi stojącej za zamachem.
Przypomina się tu słynne zdanie prezesa Kaczyńskiego, wypowiedziane zaraz po rewelacjach „Rzeczpospolitej” o trotylu na wraku: „zamordowanie 96 osób, w tym prezydenta, to niesłychana zbrodnia”. Otóż jest to zdanie w każdej sytuacji prawdziwe, bo zamordowanie jest zbrodnią. Potem niektórzy prawicowcy próbowali właśnie dowodzić, że prezes PiS niczego tym zdaniem nie przesądził. Sam Kaczyński kilkakrotnie stwierdził, że hipoteza zamachu najlepiej tłumaczy to, co się stało pod Smoleńskiem. Ale to wciąż jeszcze niejednoznaczne stwierdzenie. Trochę podobnie działa Macierewicz, choć idzie dalej niż Kaczyński. Zbliża się dowolnie blisko do zamachu, ale kropki nad i dotąd nie postawił, powołuje się na ekspertów. Sam zostawia sobie małą furtkę do ucieczki z krainy zamachu. Ale nie zostawia jej swoim wyznawcom, którzy paradoksalnie poszli dalej niż sam Macierewicz. Dla nich głosi on po prostu rosyjską zbrodnię.
Dzisiaj już widać, że mit smoleński okazał się bardzo przydatny jako tożsamościowy zwornik, pozwolił PiS przetrwać sześć lat w opozycji w dobrym stanie, zewrzeć szeregi, zaimpregnować wyborców na zmiękczanie przez tzw. mainstream. Zespół Macierewicza powstał dopiero w listopadzie 2011 r., miesiąc po przegranych przez PiS parlamentarnych wyborach, właśnie jako instrument politycznego przetrwania. I chociaż prezes Kaczyński próbuje sprzedawać PiS także w wersji bez Macierewicza w pakiecie, to Macierewicz jednak związał partię Kaczyńskiego ze Smoleńskiem i sprawił, że trudno jest dziś popierać PiS, nie wierząc w zamach, tak jak porzucić tę partię, nie odrzucając teorii spisku. Każdy, kto emocjonalnie i intelektualnie zainwestował w zamach, stał się niejako zakładnikiem Macierewicza i nie bardzo ma dokąd odejść. Tylko w polu siłowym wytwarzanym przez szefa Zespołu może czuć się kimś normalnym, ze słusznymi poglądami, wśród swoich.
Zamach został więc mocno wprzęgnięty w polską politykę i zaraził ją niebezpiecznym wirusem irracjonalizmu. Ale zarazem stał się poglądem związanym z jedną tylko formacją. I bardzo prawdopodobne, że teoria smoleńskiego spisku odejdzie kiedyś (ale i dopiero) wraz z PiS. Nie przetrwa bez wodza i kapłana.