Raport, przygotowany właśnie przez Instytut Spraw Publicznych, dotyczący treści podręczników do religii, jako ich grzechy główne wymienia:
• stawianie znaku równości między polskością i katolicyzmem; historia przedstawiana jest tak, jakby Kościół był jedyną instytucją wspierającą tendencje wyzwoleńcze i inspirującą powstania narodowe.
• Przedstawianie Kościoła jako nieomylnego i niepopełniającego błędów. Twierdzenie, że Kościół powinien „uświęcać politykę”, przy jednoczesnym zapewnieniu, że opinie o jego politycznym zaangażowaniu „nie są oparte na faktach”.
• Sugestie, że moralność niewywodząca się z religii prowadzi do zagłady, a prawo stanowione ma rangę niższą niż religijne.
• Utrwalanie stereotypowych ról płciowych, w których kobieta przedstawiana jest jako „predestynowana do troski i opieki”.
Jednocześnie u progu nowego roku szkolnego pojawiają się sugestie katolickich hierarchów (w tym prymasa), zawierające postulat, aby religia stała się w szkole przedmiotem powszechnie obowiązującym. Być może Kościół podbija jedynie stawkę, aby chronić status quo i w zarodku ucinać wszelką debatę o obecności lekcji religii w szkole? A ta, po doświadczeniach minionego dwudziestolecia, jest bezwzględnie konieczna.
Pierwsza lekcja konformizmu
Gdy wprowadzano do szkół katechezę, ostateczny argument zwolenników lekcji religii brzmiał: wartości chrześcijańskie to wartości ogólnoludzkie, a religia przecież nikomu nie szkodzi. Czy tym, którzy na religię chodzą, rzeczywiście w niczym to nie szkodzi?