Najnowsza historia polskiego futbolu pisana jest rozczarowaniami oraz gdybaniem i we wtorkowy wieczór dopisany został do niej kolejny rozdział. Ale zamiast roztrząsać co by było, gdyby nie zamroczenie Legii w pierwszych dziesięciu minutach, gdyby Legia wcześniej wyrównała albo gdyby sędziowie uznali gola Michała Kucharczyka, lepiej skupić się na faktach. Remis w pierwszym meczu, w Bukareszcie, to był wynik lepszy niż gra, trochę prezent od losu, bo gołym, nieuzbrojonym okiem było widać, że Steaua jest o dwie półki wyżej, niż Legia. Remis w rewanżu, po golu strzelonym w ostatnich sekundach, w efekcie nieco przypadkowej akcji, również zaciemnia obraz.
Gdy środowisko piłkarskie oddaje się refleksjom nad powodami rozbratu polskich zespołów z Ligą Mistrzów (ostatni był Widzew Łódź, dwa pokolenia piłkarskie temu), oprócz niedouczenia i niedojrzałości futbolowej pojawiają się też argumenty braku doświadczenia, tremy, niewytłumaczalnego paraliżu, jaki zdejmuje polskich piłkarzy w chwilach próby. Tym akurat można tłumaczyć fatalne błędy, które kosztowały Legię stratę dwóch goli nim minęło dziesięć minut meczu (niczego piłkarzom Steauy nie ujmując, gdyby te prezenty dostali, dajmy na to, piłkarze Fortuny Gągławki, też by wiedzieli, jak z nich skorzystać). Ale piłkarze Legii mieli potem jeszcze ponad 80 minut, właściwie cały mecz, by udowodnić, że mają jakiś plan na atak, wiedzą co zrobić, by strzelić gola. Tymczasem zwłaszcza druga połowa to był w ich wykonaniu popis niemocy i schematyczności.
Legia do elity nie pasuje, bo jest zespołem niedorobionym: bez napastnika, bez rozgrywającego i bez piłkarza, który potrafi ze stałego fragmentu gry dograć piłkę tak, by w polu karnym powiało grozą. Ambicja i zawziętość to na tym poziomie mogą być dodatki do umiejętności, a nie największa wartość zespołu. Teraz mistrzowie Polski mają się otrzaskać w Lidze Europy, która jeśli chodzi o prestiż, finansowe premie, ogniskowanie zainteresowania, nie ma porównania z Ligą Mistrzów. Za to nauczyciele też trafiają się tam surowi.