Od poprzedniej niedzieli (19 maja) nie mam żadnych wątpliwości, co robią Polacy nawet w piękne, słoneczne i ciepłe dni. Wsiadają na rower? Spacerują? Piknikują? Nie. Szlifują lśniące posadzki setek galerii, centrów handlowych i temu podobnych arkadii, które opanowały polskie miasta i wsysają niczym niegdyś kolejne odcinki Niewolnicy Isaury. Wystarczy – tak jak ja – wyjechać na ulice większego polskiego miasta ze stolicą na czele w dniu obowiązywania zakazu handlu, by się przekonać, że zamknięte sklepy = wymarłe ulice.
Bo co robić, gdzie jechać, jak galeria zamknięta? Z braku lepszych pomysłów - w co nie za bardzo wierzę - siedzieć w domu? No pewnie! Lepiej siedzieć w domu, pogadać o niczym, wynudzić się porządnie drocząc się z dziećmi. To i tak lepsze niż pęd od butiku do butiku wśród masy tłoczącej się i przekrzykującej ryczące głośniki. Lepsze dla dzieci, mężów i żon, partnerów i partnerek, lepsze dla naszego „ego” nakręcanego pogonią za tzw. sukcesem i „psyche”, jęczącej pod presją codziennych obowiązków. Lepsze dla zatomizowanego społeczeństwa, w którym szeroko wystawione łokcie wciąż wydają się znaczyć więcej.
Nawet bezcelowe siedzenie w fotelu daje więcej niż bieganie po sklepie w niedzielne popołudnie za butami z wyprzedaży. A nuż coś sensownego wpadnie do głowy?