Wszystko ma się zmienić: krajobraz, bo znikną dzikie wysypiska; gospodarka odpadami, bo śmieci staną się towarem przynoszącym zysk; świadomość obywateli, bo zachęceni będą do ekologicznej segregacji nieczystości; no i spadną ceny wywózki śmieci, bo konkurencja na rynku wymusi obniżki. Takie są oczekiwania, ale – to już pewne – nie mogą się spełnić.
1 lipca rusza największa operacja logistyczna w III RP. Jej przeprowadzenie narzucono samorządom i to na nie spadnie odpowiedzialność za ewentualną klapę. Na wszelki wypadek samorządy krytykują ustawę, czasem ponad miarę. Do tej pory śmieci nie były ich głównym kłopotem. Teoretycznie odpowiadały za utrzymanie czystości na swoim terenie, ale praktycznie nie potrafiły dopilnować, by mieszkańcy, spółdzielnie i wspólnoty zawierały umowy na wywóz śmieci z rzetelnymi firmami, a w przypadku gmin wiejskich, aby w ogóle zawierano umowy.
Ustawa była konieczna nie tylko, żeby śmieci nie wyrzucano do lasów i na dzikie wysypiska, ale też z powodu wymogów unijnych. Odpady trzeba zagospodarowywać, Polska ma obowiązek dochodzenia do ściśle określonych poziomów recyklingu i odzysku materiałów. Ale nie łudźmy się, że ustawa zadziała jak czarodziejska różdżka, która z dnia na dzień odmieni mentalność rodaków i ukróci złe praktyki stosowane przez niektóre firmy śmieciowe.
Kryteria dla naszych
Za to na pewno Polskę czeka wielki bałagan. Przykład pierwszy z brzegu – stolica. Najpierw wyznaczono stawki za wywóz śmieci dla mieszkańców. Właściciele domków jednorodzinnych zapłacą 89 zł miesięcznie, a jeżeli nie będą segregować odpadów, stawka wzrośnie o 40 proc. Lokatorzy w budynkach wielorodzinnych będą płacić w zależności od liczby osób przebywających na stałe (co nie znaczy, że zameldowanych). Samotny lokator mieszkania za miesięczny wywóz śmieci zapłaci 19,50 zł, dwie osoby – 37 zł, trzy osoby – 48 zł, a cztery i więcej osób – 56 zł. I znów, jeśli nie będzie segregacji, cena idzie w górę o 40 proc. Dotychczasowa średnia cena w stolicy – 15 zł od osoby.
System jest niesprawiedliwy, bo nie wiadomo, dlaczego samotnie mieszkający właściciel domku wolnostojącego ma zapłacić 3,5 razy więcej niż lokator mieszkania w bloku, chociaż wytworzy dokładnie tyle samo śmieci. Nawet warszawscy radni PO to dostrzegli, bo 8 maja zaapelowali do prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz o ponowne przeanalizowanie wyliczenia. Cena jest wzięta z sufitu, miasto stołeczne Warszawa nie ma jeszcze bowiem bladego pojęcia, jakie będą rzeczywiste koszty zbiórki i utylizacji odpadów. Będzie można je wyliczyć dopiero po rozstrzygnięciu przetargów na operatorów śmieciowych w stołecznych gminach.
Agnieszka Kłąb, rzeczniczka warszawskiego ratusza, informuje, że przetarg (a w rzeczywistości dziewięć przetargów, bo na tyle rejonów podzielono miasto) ogłoszono 30 kwietnia, a na jego rozstrzygnięcie wyznaczono 40 dni. Kryteria przetargowe ustalono na pozór rozsądnie, bo nie wyłącznie cena usługi będzie decydująca, jak w wielu innych gminach w Polsce. W przypadku Warszawy cena to 55 pkt na 100 możliwych. Do zdobycia jest jeszcze 10 pkt za wysokiej jakości tabor samochodowy i 35 pkt za posiadane przez firmy własne składowiska i instalacje do przerobu śmieci (w tym spalarnie i urządzenia do biochemicznej utylizacji). Na oko wszystko wygląda dobrze, ale diabeł siedzi w szczegółach. Takie warunki przetargu może spełnić tylko miejska spółka MPO, bo jedynie ona ma spalarnię śmieci. Jeżeli faktycznie to MPO zwycięży w przetargu, posypią się protesty innych firm, miasto będzie zobowiązane je rozpatrzyć i być może ogłosić nowy przetarg. A to oznacza, że 1 lipca system nie ruszy.
– Z informacji, które do nas spływają, wynika, że w kwietniu 48 proc. gmin nie ogłosiło jeszcze przetargów – mówi dyrektor departamentu gospodarki odpadami Ministerstwa Ochrony Środowiska Małgorzata Szymborska. Gminy tracą czas, głowiąc się nad ustaleniem warunków przetargowych. Miasta, w których działają komunalne firmy śmieciowe, starają się wyznaczać kryteria pod nie. W Toruniu to się udało, bo tylko miejskie przedsiębiorstwo przystąpiło do przetargu. We Wrocławiu nagle zmieniono specyfikację przetargową, co bez wątpienia opóźniło całą procedurę, ale poprawiło sytuację niektórych podmiotów. W gminie Lubrza (woj. opolskie) wójt podjął decyzję o nieogłaszaniu przetargu – śmieci nadal będzie wywozić jednostka budżetowa należąca do gminy. Wójt świadomie złamał ustawę nakazującą przetargi, w których startować mogą wyłącznie spółki prawa handlowego. Tłumaczy, że uczynił to z troski o rynek pracy w Lubrzy – musiałby zwolnić trzy osoby. Samorząd z Inowrocławia zaskarżył ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, bo uznał, że stawia w niekorzystnej sytuacji należący do miasta zakład oczyszczania. TK nie podał jeszcze terminu rozpatrzenia skargi.
Dokąd pojadą śmieci
Specjaliści z branży przewidują, że po 1 lipca lista tych firm zostanie zdziesiątkowana. W Polsce działa ich kilka tysięcy, w samej Warszawie prawie 130. Do tej pory każdy zarządca lub właściciel nieruchomości na własną rękę zawierał umowę z firmą odbierającą śmieci. Teraz powstaną lokalne monopole. Jeżeli w stolicy przetargi na obsługę dziewięciu regionów wygra MPO, nie podoła obowiązkom, zatrudni podwykonawców i znów pojawi się problem znany z placów budowy autostrad – opóźnienia w płatnościach.
Na rynku pozostaną nieliczni, reszta splajtuje. Dla branży zatrudniającej kilkadziesiąt tysięcy pracowników to dramat. Dlatego w przetargowym wyścigu wszystkie chwyty są dozwolone, firmy zaniżają ceny, aby tylko zdobyć kontrakt. Jeżeli jedynym kryterium jest cena usługi, a tak ustawiono warunki w większości gmin, to wygra najtańsza oferta. Tak się już stało w podwarszawskim Piasecznie. Wygrała mała firma, która dostanie 8,40 zł za każdą osobę, od której zabierze odpady, podczas gdy realna cena gwarantująca, że śmieci trafią do homologowanych składowisk, posiadających status Regionalnych Instalacji Przetwarzania Odpadów Komunalnych (RIPOK), wynosi powyżej 12 zł. W Piasecznie wśród przegranych jest m.in. znana firma BYŚ, posiadająca na stołecznych Bielanach nowoczesną, wyposażoną kosztem kilku milionów euro sortownię. Wiceburmistrz Bielan Grzegorz Pietruczuk boleje nad faktem, że sortownia firmy BYŚ pracuje zaledwie 8 godzin na dobę, bo tylko tyle trafia do niej odpadów. – Jej moce przewidują pracę całodobową – mówi. Śmieci z Piaseczna na pewno tam nie trafią. Dokąd pojadą?
W niektórych województwach status RIPOK można było uzyskać na podstawie jedynie decyzji środowiskowej, czyli nawet przed rozpoczęciem budowy instalacji. Na liście RIPOK w południowej części województwa małopolskiego zostały ujęte instalacje, które ewidentnie nie spełniają kryteriów ustawowych. Nadanie im statusu instalacji regionalnych sprawia, że mogą dziś startować w tych samych przetargach co zaawansowane technologicznie zakłady przetwarzania wyposażone w nowoczesne technologie za miliony euro. – W nieuczciwej konkurencji, zaniżając cenę za odbiór śmieci nawet do 4 zł od mieszkańca, zdobywają na naszych oczach rynek – mówi Ewa Kęsek, prezes Zakładu Unieszkodliwiania Odpadów z Myślenic, nowoczesnej firmy, która w przetargach cenowych nie ma szans i grozi jej plajta.
Tanio, czyli drogo
Twórcy ustawy tylko pozornie zadbali, by śmieci nie trafiały na nieprzygotowane składowiska. Na samorządy nałożono obowiązek kontroli całej drogi śmieciowej, ale gminy nie mają do tego odpowiednich narzędzi. Odpady, które wyjadą z ich terenu, nie będą monitorowane. Niektóre będą krążyć po Polsce, aby trafić tam, gdzie zostaną przyjęte za najmniejsze pieniądze. Eksperci przewidują, że wzmocni się szara strefa handlu tzw. kodami (które informują, do jakiej grupy śmieci są zakwalifikowane). Wystarczy kupić odpowiedni kod, aby odpady trafiły na wysypiska, które nie są dla nich przeznaczone, ale za to są tańsze.
Sito kontrolne nie jest szczelne. Inspektoraty Ochrony Środowiska pilnują głównie przestrzegania tzw. poziomów odzysku w poszczególnych kategoriach odpadów. Marszałkowie województw sprawują nadzór nad RIPOK, ale mogą dowolnie żonglować ich dopuszczeniem do działania. Nikt natomiast nie będzie w stanie sprawdzić, dokąd faktycznie pojadą śmieci np. z Piaseczna. – Znikające śmieci to poważna groźba – uważa wiceburmistrz Bielan Grzegorz Pietruczuk.
Każdy Polak produkuje rocznie ok. 320 kg odpadów. Dane otrzymane przez Związek Gmin Wiejskich RP pokazują, że cena opłaty od mieszkańca oscyluje w kraju średnio w granicach 10–15 zł miesięcznie (drożej w dużych miastach), czyli 120–180 zł rocznie. Realny koszt odbioru, przewozu i przetworzenia takiej ilości odpadów w nowoczesnych technologiach sięga ok. 400 zł. Prosty rachunek pokazuje, że odpady od tych, którzy są zadowoleni, bo zapłacą najmniej, nie trafią do drogich instalacji, ale do prymitywnych składowisk, zwanych dziurami w ziemi.
Deklaracje absurdu
Podstawą nowego systemu są deklaracje mieszkańców – ile osób mieszka w lokalu, jaki jest metraż albo zużycie wody. I wreszcie, czy śmieci będą segregowane. Za niezłożenie deklaracji w terminie grozi kara finansowa. Jednak w wielu gminach lokatorom nie dostarczono jeszcze formularzy, znajdują się w Internecie, ale nie wszyscy zaglądają na strony internetowe gmin, takiego obowiązku jak dotąd nie wprowadzono.
W Warszawie, jak mówi rzeczniczka urzędu, liczbę deklaracji, które już spłynęły do gmin, ocenia się w tysiącach, a nie w dziesiątkach tysięcy. Za późno dotarły do mieszkańców, za słaba była też kampania informacyjna, uświadamiająca, jak ważne jest ich wypełnienie. Deklaracje będą więc wpływać w ostatniej chwili, a to na ich podstawie każda stołeczna gmina wybierze dla poszczególnych spółdzielni i wspólnot sposób zbiórki śmieci – albo segregowane, albo zmieszane.
Deklaracje budzą też inne emocje. Do generalnego inspektora ochrony danych osobowych napływają skargi, że pytania w formularzach naruszają prawo. Niektóre gminy chcą wiedzieć nie tylko, ile osób mieszka w danym lokalu, ale domagają się podania ich peseli i określenia stopnia pokrewieństwa. Po co – nie wiadomo. Nadmierna ciekawość może spowodować, że GIODO zaneguje prawidłowość deklaracji, trzeba będzie je wymienić, a to kolejne opóźnienie.
Deklaracje to metoda zbiorowego policzenia Polaków. Ilu, gdzie faktycznie mieszka (co nie ma wiele wspólnego z miejscem urzędowego zameldowania) i gdzie zostawia swoje śmieci. Być może dociekliwe pytania w formularzach to próba ustalenia prawdy o rzeczywistych migracjach. W warszawskich deklaracjach pojawiło się pytanie o pesel, co wzbudziło protesty. Warszawa ma szczególny problem z tzw. słoikami. W stolicy pracuje ponad 600 tys. osób zameldowanych nieraz w bardzo odległych rejonach kraju. Wynajmują mieszkania, kwatery, pokoje przy rodzinach. Nikt tego nie ogarnia, nie szacuje kosztów dla miasta. Słoiki giną w dziurze między adresem zameldowania a miejscem faktycznego pobytu. Ani tam, ani tu nie płacą za wytworzone odpady. Po rewolucji śmieciowej koszty spadną na rdzennych mieszkańców, jest bowiem wielce wątpliwe, że słoiki wyjdą na powierzchnię, ujawnią się i będą płacić. Część być może to uczyni, ale pozostanie szara strefa, której rozmiarów miasta nie będą w stanie policzyć.
Deklaracje, które do tej pory wpłynęły, nie dają podstawy do szacunków, tym bardziej że samorządy nie mają odpowiednich narzędzi do ich weryfikacji. W gminach wiejskich, gdzie każdy zna każdego, a deklaracje roznoszą sołtysi, łatwo się policzyć. W metropoliach panuje anonimowość. Każda próba dokładnego sprawdzenia deklaracji grozi kolejnym odroczeniem godziny zero – od której ma zadziałać nowy system.
Opóźnienia mogą oznaczać, że po 1 lipca w niektórych gminach śmieci nie będę odbierane, bo nie zostanie wybrana odpowiednia firma. – Samorządom dano za mało czasu na przygotowania – uważa Grzegorz Pietruczuk z gminy Bielany. – To zapowiada chaos.
Gminom brakuje czasu, a mieszkańcom podstawowych informacji. W wielu miejscach wciąż nie wiedzą, ile będą płacić i za co. Każdy, kto miał podpisaną umowę z firmą odbierającą śmieci, powinien ją wypowiedzieć. Jeżeli tego nie zrobi, będzie płacić podwójnie: osobno firmie, osobno gminie. Może dojść do sytuacji, że do momentu skutecznego wypowiedzenia mieszkańcy będą płacić firmie, która odpadnie z przetargu i w ogóle przestanie odbierać śmieci.
Suche, mokre, szkło
Gminy mają obowiązek poinformować mieszkańców, jak sortować odpady, ale tego nie czynią. Jak Polska długa i szeroka wszyscy dopytują o rodzaje pojemników i sposób sortowania. Jedyne, co się przebiło do opinii publicznej, to widmo kary – jeżeli w osiedlu obowiązywać będzie stawka za śmieci posortowane, a okaże się, że jeden z lokatorów wyrzuca odpady zmieszane, to pozostali poniosą konsekwencje. Cena wywozu śmieci wzrośnie średnio o 40 proc. W niektórych spółdzielniach mieszkaniowych już zalutowano otwory do zsypów, a zarządy zastanawiają się, jak pilnować lokatorów. Zapowiadają się sceny jak z filmów Stanisława Barei – nocne dyżury przy śmietnikach, kłódki na pojemnikach i donosy na sąsiadów.
Firmy albo gminy powinny wszystkim dostarczyć odpowiednie pojemniki lub worki na odpady segregowane. Tradycyjnie są dzielone na metal, plastik, papier i szkło, ale można to uprościć, dzieląc śmieci na suche, mokre i szkło. Ulotka Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy skierowana do mieszkańców na temat nowego sposobu sortowania odpadów prezentuje system trójworkowy w trzech kolorach: czarny, czerwony, zielony. Szczegółowo wymienione są przedmioty, które można wrzucić, i te, których nie należy wrzucać do poszczególnych worków.
I tak do czerwonego worka wrzucamy wszystko to, co nadaje się do recyklingu, a więc odpady suche, do czarnego wszystkie pozostałe odpady z gospodarstwa domowego, w tym także odpady organiczne z kuchni, a do zielonego szkło. W narzuconych przez ustawodawcę warunkach specyfikacji przetargowych postawiono warunek, aby firmy śmieciowe posiadały tabor do odbioru różnych rodzajów odpadów. Osobne pojazdy do zmieszanych, osobne do segregowanych. Teoretycznie daje to gwarancję, że firmom nie opłaci się zbierać segregowanych śmieci, a potem wrzucać wszystko do jednego worka. Segregowane pojadą do RIPOK, gdzie będą poddane procesowi odzysku, a zmieszane (tzw. mokre) na wysypiska, na których czeka je utylizacja.
Tak naprawdę istnieją systemy sortowania, dla których jest absolutnie bez znaczenia, czy oddzieliliśmy suche od mokrego lub papier od szkła i metalu. Tylko że takie technologie są najdroższe. Roboty, które potrafią patrzeć oczami kamer odróżniającymi butelkę PET od PE, czy urządzenia wytwarzające pole elektromagnetyczne na linii sortowniczej kosztują miliony, ale gwarantują odzysk do 90 proc. materiałów nadających się do recyklingu. Takie w pełni zautomatyzowane sortownie pracują m.in. w Norwegii, Niemczech i Belgii. Ludzie nie wybierają tam surowców z hałdy lub z prymitywnej taśmy, tylko kontrolują pracę robotów. Do Polski automatyzacja też już dotarła (np. wspomniana wyżej sortownia na Bielanach), ale nadal przeważają archaiczne urządzenia i zwykłe wysypiska, na których żywią się wrony.
Twórcy ustawy śmieciowej zapowiadali, że spowoduje ona prawdziwą rewolucję, od 1 lipca Polacy staną się proekologiczni. Na razie rewolucja oznacza chaos i lęk przed zmianami, bo wszystko odbywa się w trybie nakazowym: deklarować, sortować, płacić! Najtrudniejsze okazało się, żeby po ludzku wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi.