Nie chodzi o niekwestionowany rozmiar smoleńskiej tragedii, ale o jej dalekosiężne skutki. O to, że podzieliła Polskę głęboko i zdaje się na kilka pokoleń, że zdewastowała jakiekolwiek nadzieje na zbudowanie integralnej wspólnoty demokratycznej, opartej na aprobowaniu i przyjmowaniu do wiadomości zarówno różnic i odmienności, jak i reguł gry oraz rywalizacji. Polska weszła w stan swoistej wojny domowej, nieprzypominającej w swojej skali i temperaturze wcześniejszych, w tym także tej bezpośrednio poprzedzającej, sygnowanej wyborami w 2005 i 2007 r.
Nie brakuje opinii, że konflikt smoleński wpisuje się w stary podział polskiej kultury i mentalności. A w niej od kilku setek lat zawsze można było wyróżnić kod romantyczny i oświeceniowo-pozytywistyczny, postawy buntu i niezgody obok ugodowych i ostrożnych. Dzisiejsze podziały mają więc niby odtwarzać te dawne myśli, miłości i idiosynkrazje, są niejako naturalnym dla polskiej historii rozdaniem dwóch głównych ról, które obydwie są narodowi potrzebne do przetrwania.
Oczywiście nie da się wykluczyć, że stare duchy nadal żyją prawem rozpędu w Polsce współczesnej, ba, nawet mają się bardzo dobrze. Zwłaszcza jeśli wsłuchać się w głosy dobiegające z obozu – jak się lubi przedstawiać – powstańczo-romantycznego, w pieśni, wiersze i zawołania dzisiejszych „romantyków”, w modlitwy i groźne słowa bitnych katolików, w kazania ojca Rydzyka i innych hierarchów, w hasła młodych narodowców.
I przede wszystkim w słowa Jarosława Kaczyńskiego, który świadomie pobudził te zastane duchy i odnowił stare podziały historyczne oraz ubrał je w nowe szaty. Trafił zatem w jakąś potrzebę polskiej zbiorowej psychiki. To dalszy ciąg wydajnej strategii PiS, umacniającej przekonanie o ukrzywdzeniu Polaków, jednostek i narodu.