Nie zazdroszczę żadnemu politykowi, który musi zebrać trwale liczącą się w polityce grupę elektoratu, połączoną czymś więcej niż jakaś jedna kwestia. Żadnej takiej grupy już nie ma i jej coraz bardziej nie będzie. Nie ma ważącej politycznie grupy, która chce zrobić A, B, C, D, E i F. Można pewnie znaleźć większość popierającą A. I może nawet F. Ale wspólność tych zbiorów jest słaba i niejasna.
W najbardziej (obok Malty) katolickim kraju Europy najlepiej widać to na przykładzie seksu i innych obyczajów. Za katolików uważa się jakieś 90 proc. obywateli RP. A jednocześnie ok. 70 proc. popiera in vitro, 60 proc. jest za legalną eutanazją, prawie połowa za legalną aborcją, ponad 60 proc. akceptuje wspólne mieszkanie (i seks) bez ślubu, ponad połowa deklaruje, że homoseksualnego partnera własnego dziecka traktowaliby tak samo jak partnera heteroseksualnego, prawie 80 proc. deklaruje użycie prezerwatyw. W tych (i wielu innych) sprawach większość wiernych ma pogląd przeciwny niż ich Kościół.
Jeszcze bardziej poruszający jest rozziew między wiarą wiernych i wiarą Kościoła w sprawach czysto teologicznych. Nawet wśród osób co niedziela uczestniczących w mszach 15 proc. nie wierzy w Sąd Ostateczny, 22 proc. w zmartwychwstanie, 23 proc. w cuda i życie pozagrobowe. W życie pozagrobowe – fundament eshatologicznej narracji Kościoła – wierzy zaledwie 80 proc. osób określających się jako głęboko wierzący katolicy. Ale apostazje można policzyć na palcach.
Polacy mogą się z Kościołem nie zgadzać, ale nie występują. Kościelne nauczanie traktują pragmatycznie. Polak jest życiowy. W zdecydowanej większości nie upiera się przy żadnej doktrynie. Kiedyś, należąc do PZPR, w tajemnicy posyłał dzieci na religię. Dziś chodzi do Kościoła i rodzi pozamałżeńskie dzieci (w Warszawie czy Wałbrzychu jest ich większość), głosuje na SLD i jest przeciw gejowskim małżeństwom (87 proc.