Nie starczy nażreć się hormonów, żeby być kobietą” – osoba, która mówiła te słowa do rozbawionej widowni, nie jest mętem spod budki ani małomiasteczkowym trefnisiem. To doktor habilitowana prawa, profesor w lokalnej uczelni, była wykładowczyni warszawskich uniwersytetów, była sędzia Trybunału Stanu, posłanka na Sejm obecnej kadencji. Publiczność, którą te słowa bawiły, to nie społeczny margines. To inteligenci, katolicy wierzący i praktykujący, członkowie działającego pod patriotycznym szyldem Klubu „Gazety Polskiej”. Zapewne nikt z nich – podobnie jak posłanka Pawłowicz – nie lubi mniejszości seksualnych. A może żadnych mniejszości. Ich prawo. Nikt nie ma prawa im tego prawa odbierać. Każdy ma prawo kogoś nie lubić lub lubić, szanować lub nie. Żadna poprawność nie może nikomu zabraniać swobodnej ekspresji emocji i poglądów. Także niesłusznych i kontrowersyjnych. Demokracja tylko wtedy działa, kiedy każdy może wyrazić, co czuje lub myśli. Ale dlaczego tak?
Dlaczego posłanka, dr hab. Krystyna Pawłowicz musi powiedzieć, że inna posłanka „żre”? Dlaczego swój krytyczny pogląd musi wyrazić tak, by obiekt krytyki obrazić, dotknąć, poniżyć, odczłowieczyć (żrą przecież zwierzęta), zranić? Czy musi ranić, żeby wygrać coś dla niej ważnego? Czy rani tak sobie?
Gdyby chodziło tylko o Krystynę Pawłowicz, nie byłoby o czym pisać. Rzecz w tym, że ona nie odstaje od utrwalonej normy, sięgającej daleko poza politykę. Zmarły niedawno prymas Józef Glemp, człowiek spokojny i umiarkowany, też w odpowiedzi na liberalną krytykę mówił, że „kundelki szczekają, a karawana jedzie dalej”. I też nie mówił tego, żeby kogoś zranić. Tak mu się powiedziało. Użytkowo „kundelki” Glempa w najlepszym razie były tak samo bez znaczenia jak „żarcie” Pawłowicz.