Słynne wypowiedzi prof. Krystyny Pawłowicz, prawniczki i posłanki PiS, na temat związków partnerskich, homo- i transseksualistów rozgrzały opinię publiczną. Do tej gorącej debaty włączyły się również gremia naukowe. Najpierw pojawiło się oświadczenie, w którym grupa uczonych przeprasza w imieniu środowiska akademickiego za to, że prof. Pawłowicz publicznie szydziła z posłanki Anny Grodzkiej oraz wypowiadała się w sposób obraźliwy o związkach homoseksualnych, naruszając w ten sposób naukowy etos.
W odpowiedzi ponad 200 naukowców, w większości związanych z Akademickim Klubem Obywatelskim im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu, poparło twierdzenia i postawę posłanki Pawłowicz. Sygnatariusze tego pisma starają się wywieść z teorii ewolucji nienormalność homoseksualizmu, choć w ich gronie nie ma żadnego ewolucjonisty. Twierdzą również, że decyzja Światowej Organizacji Zdrowia o skreśleniu homoseksualizmu z listy zaburzeń psychicznych została podjęta na podstawie sfałszowanych wyników badań.
Debata, której nie było
Na kontrreakcję poznańskiego środowiska akademickiego nie trzeba było długo czekać. Prawie 200 pracowników naukowych, studentów i absolwentów Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w otwartym liście ostro skrytykowało oświadczenie Akademickiego Klubu Obywatelskiego. W dyskusję włączył się nawet Komitet Biologii Ewolucyjnej i Teoretycznej Polskiej Akademii Nauk, pisząc m.in., że ewolucjonizm nie daje żadnych podstaw do wygłaszania sądów moralnych na temat homoseksualizmu. A znany popularyzator nauki i ewolucjonista, dr Marcin Ryszkiewicz, zaapelował w błyskotliwym tekście zamieszczonym na łamach „Gazety Wyborczej”: „Nie mieszajcie Darwina w kłótnię o związki partnerskie”.
To niejedyne, w ostatnim czasie, starcie przedstawicieli świata nauki na gruncie gorącego politycznego sporu. Poseł Antoni Macierewicz niedawno wyzwał na debatę ekspertów komisji Millera, która badała przyczyny katastrofy prezydenckiego Tu-154. Argumentował, że dyskusja jest konieczna „po wykryciu śladów trotylu na wraku samolotu”. Macierewicz chciał do niej wystawić „swoich naukowców”. A ma z kogo wybierać, bo ubiegłoroczna I Konferencja Smoleńska przyciągnęła kilkudziesięciu naukowców z tytułami profesorów. Członkowie komisji Millera odrzucili zaproszenie, proponując w zamian osobne, niepubliczne spotkania z ekspertami PiS. Poseł Macierewicz zwołał więc w ubiegłym tygodniu spotkanie jedynie ze „swoimi naukowcami”. Na widowni w pierwszym rzędzie zasiadł Jarosław Kaczyński i politycy PiS. Co ciekawe, zadawania pytań przez publiczność nie przewidziano.
Czy Macierewicz złożył propozycję na serio, czy tylko po to, by później mówić: „my proponowaliśmy dyskusję, ale oni nie chcieli”? Gdyby do debaty doszło, stałaby się z pewnością wydarzeniem czysto propagandowym. Z jasno nakreślonym celem: wywrzeć wrażenie na publiczności, że oto PiS ma poważnych ekspertów, bo co najmniej kilku utytułowanych naukowców potwierdza tezę o zamachu na prezydenta Lecha Kaczyńskiego i potrafi dyskutować z powołanymi przez rząd specami jak równy z równym. Przy czym statystyczny Kowalski nie miałby żadnych szans na wyrobienie sobie zdania, kto ma rację w owej dyspucie, w której co rusz pojawiałyby się odwołania do fachowej wiedzy z fizyki, matematyki, chemii, informatyki czy procedur badania katastrof.
Ale sprawa niedoszłej debaty o katastrofie w Smoleńsku oraz walka na oświadczenia dotyczące wypowiedzi posłanki Pawłowicz dotykają szerszego problemu. Politycy ostatnio wyjątkowo polubili wykorzystywanie autorytetu naukowców, a ci niejednokrotnie lgną do polityki przekonani, że ich wiedza i mądrość mogą przysłużyć się dobru publicznemu (a czasami również nakarmić ego uczonego).
Nie przez przypadek „wirtualnym premierem” PiS został prof. Piotr Gliński, znany socjolog. Bo oprócz jego fachowości liczył się fakt, że w badaniach opinii publicznej dotyczących prestiżu zawodów od wielu lat profesor uniwersytecki niezmiennie lokuje się na pierwszym miejscu przed strażakiem, górnikiem i pielęgniarką. Można to trochę porównać do znanego psychologii efektu aureoli, polegającego na tym, że ludziom ładnym automatycznie przypisujemy pozytywne cechy.
I trudno się dziwić – mając już dosyć jałowych i agresywnych pyskówek polityków, opinia publiczna wydaje się chętnie nadstawiać ucha utytułowanym specjalistom, jawiącym się jako bezstronni, bezinteresowni i kompetentni. Zresztą zaangażowanie w życie publiczne ludzi posiadających fachową wiedzę, ponadprzeciętną inteligencję oraz akademickie obycie trudno oceniać inaczej niż pozytywnie. Gdzie zatem problem? Otóż jest ich co najmniej kilka i warto o nich pamiętać, poddając się sile profesorskiego prestiżu.
Strój Galileusza
Pierwszy kłopot jest najpoważniejszy. Co ma bowiem myśleć Kowalski, gdy naprzeciw siebie stają dwa równorzędne, na pierwszy rzut oka, autorytety. Trzymając się przykładu dyskusji smoleńskiej, trudno odmówić kompetencji i zawodowych osiągnięć prof. Wiesławowi Biniendzie, który za pomocą symulacji komputerowej stara się dowodzić, że skrzydło samolotu powinno ściąć brzozę, a nie na odwrót. Jak nie wierzyć komuś, kto się na tym zna i na dodatek współpracował ze słynną agencją kosmiczną NASA?
Podstawowa rada dla publiczności w takim wypadku może być chyba tylko jedna – należy ostrożnie i sceptycznie podchodzić do tych, którzy idą pod prąd obowiązującej naukowej wiedzy i zdaniu większości specjalistów. Oczywiście bez buntowników i obalania teorii nie mielibyśmy postępu w nauce (patrz: Kopernik, Newton i Darwin), tyle że poważnych rebeliantów nie jest aż tak wielu, a zmiany stanu wiedzy nie dokonują się znów tak często w formie radykalnych rewolucji unieważniających treści podręczników. Binienda wprawdzie nowej rewolucji w fizyce nie głosi, ale jego symulacja jest sprzeczna z ustaleniami większości ekspertów i innymi symulacjami komputerowymi (nie wspominając o tym, że profesor nie chce udostępnić wszystkich danych ze swoich obliczeń).
Fałszywych rebeliantów można też próbować rozpoznać dzięki stosowanej przez nich taktyce odwoływania się do jakichś drobnych luk w teorii, pewnych niejasności, choć wiadomo, że nauka takowych jest pełna. Dobrym tego przykładem jest zarzut, iż członkowie komisji Millera nie przebadali, czy tkwiące w słynnej smoleńskiej brzozie fragmenty skrzydła należały do prezydenckiego Tupolewa.
Rzeczywiście, nie poddali oni analizie chemicznej tego, co rozpoznali (będąc doświadczonymi specjalistami) jako fragmenty samolotu. Trudno bowiem racjonalnie zakładać, iż Rosjanie (czy inni rzekomi spiskowcy) natychmiast po wypadku powkładali w ową brzozę kawałki aluminium do złudzenia przypominające metal ze skrzydła Tu-154. To jednak wystarczyło grupie 17 naukowców (głównie chemików) z Uniwersytetu Warszawskiego pod wodzą prof. Lucjana Pieli, by publicznie zakwestionować w ostrych słowach wartość całego raportu komisji Millera.
Inny zabieg skłaniający do nabrania podejrzeń polega na odwoływaniu się do dwóch silnych skojarzeń. Kontestator ubiera się często w strój Galileusza i porównuje swoją postawę do walki włoskiego astronoma z dogmatycznym Kościołem (czyli w jego wypadku większością skostniałego świata nauki). Lub wręcz sięga po teorie spiskowe – on lub oni, jeśli buntowników jest więcej, jako sprawiedliwi, kontra skorumpowany świat pozostałych uczonych idących na pasku wielkich koncernów lub polityków. Taka retoryka ma zdyskredytować merytoryczne argumenty przeciwnika.
Od AIDS do Smoleńska
Pouczającym tego przykładem jest historia odkrycia w latach 1983–84, że wirus HIV wywołuje chorobę AIDS. Zaledwie kilka lat później z gwałtowną krytyką tej teorii wystąpił utytułowany biolog molekularny z University of California, prof. Peter Duesberg. Twierdził mianowicie, że związek przyczynowo-skutkowy między wirusem HIV a AIDS nie został nigdy dowiedziony, a drobnoustrój ten miałby być zupełnie nieszkodliwy i jedynie „rezydować” w organizmie człowieka. Sama zaś choroba to wynik niedożywienia (zwłaszcza w Afryce), nadużywania przez dłuższy czas narkotyków, hemofilii oraz stosowania leków przeciwwirusowych.
Duesberg namówił grupę 11 uczonych do podpisania w 1991 r. oświadczenia, iż związek HIV/AIDS jest nieudowodnioną hipotezą i wymaga dalszych badań. Dokument ten w następnych latach sygnowali kolejni naukowcy – w tym co najmniej kilkudziesięciu utytułowanych profesorów, włącznie z laureatem Nagrody Nobla, biochemikiem Karym Mullisem (który później zasłynął również swoją wiarą w astrologię). W tym samym czasie, na podstawie licznych eksperymentów, większość naukowców uznała chorobotwórczy charakter wirusa HIV za niezaprzeczalny i rozpoczęły się poszukiwania skutecznych leków na AIDS. Jak się można domyślać, Duesberg twierdził, że to on ma rację i atakuje go skostniały naukowy establishment.
Dałoby się tę historię potraktować jako ciekawostkę, gdyby nie fakt, że kontestatorzy teorii HIV/AIDS dostali wsparcie od niektórych polityków, co z kolei miało tragiczne skutki społeczne. Ich poglądy bardzo spodobały się prezydentowi RPA w latach 1999–2008 Thabo Mbekiemu, który zaprosił m.in. prof. Duesberga do grona doradców ds. AIDS. Za jego sprawą w RPA nie stosowano przez długi czas leków antywirusowych, nawet u kobiet w ciąży, u których potwierdzono obecność wirusa HIV. Ocenia się, że kosztowało to życie 300 tys. ludzi, a 35 tys. dzieci przyszło na świat zainfekowanych wirusem.
Co ciekawe, poglądy Duesberga znalazły również poparcie małej grupy polskich naukowców, związanych głównie z dwoma warszawskimi instytutami Polskiej Akademii Nauk – Biochemii i Biofizyki oraz Chemii Organicznej. W 1997 r. jej członek, dr hab. Jacek Wójcik (biofizyk), opublikował w dzienniku „Życie” tekst propagujący tezy Duesberga. W rozmowie z dziennikarzami gazety twierdził też, że sprawa AIDS została sztucznie rozdmuchana przez amerykańskie środowiska homoseksualistów, które dzięki niej zyskały ogromną pomoc finansową.
W tej grupie polskich kontestatorów dużą aktywnością wykazywał się także pewien profesor z Instytutu Chemii Organicznej PAN, dziś również członek Komitetu Naukowego I Konferencji Smoleńskiej lansującej „naukowe dowody” zamachu na prezydenckiego Tupolewa.
Telewizyjny ekspert
Kolejny kłopot z autorytetami naukowymi to wypowiadanie się o sprawach, w których nie jest się specjalistą. Racja w takim wypadku ma być gwarantowana na mocy samej magii tytułu naukowego, najlepiej profesorskiego. Dobrym tego przykładem jest wspomniane oświadczenie grupy naukowców z Poznania. Pod zawartymi w niej autorytatywnymi twierdzeniami, dotyczącymi ewolucji i homoseksualizmu, podpisy złożyli naukowcy niezajmujący się zawodowo tą problematyką.
Również I Konferencja Smoleńska, która odbyła się w październiku 2012 r. w Warszawie, budzi wątpliwości, choć w samym jej Komitecie Naukowym zasiadło aż 27 profesorów, co musiało robić spore wrażenie na opinii publicznej. Ale żaden z nich nie był specjalistą od badania katastrof lotniczych!
Taki fachowiec nie pojawił się także na samych obradach konferencji. Natomiast występował m.in. prof. Marek Czachor, fizyk teoretyk specjalizujący się w mechanice kwantowej (i zasłużony w latach 80. XX w. opozycjonista), który podczas obrad przeanalizował „testy niszczące samolotów Douglas DC-7 i Lockheed Constellation”. Z kolei prof. Piotr Witakowski z Akademii Górniczo-Hutniczej, specjalista od budownictwa betonowego, mówił o zniszczeniach na przykładach wybranych katastrof lotniczych.
Niestety, rozeznać się w tym gąszczu sprzecznych autorytetów nie pomagają także media, czasami wręcz zwiększając zamęt. Dziennikarze, szczególnie telewizyjni, rzadko bowiem weryfikują, z kim mają do czynienia jako potencjalnym rozmówcą. Często wystarczy im tylko fakt, że dana osoba ma jakiś tytuł naukowy i sama siebie obwołała ekspertem oraz dobrze wypada przed kamerą. A jeśli ma kontrowersyjne poglądy, tym lepiej, bo będzie większy show.
W studio są więc sadzani naprzeciw siebie dwaj naukowcy głoszący sprzeczne tezy, a gdy kończy się dyskusja, pada sakramentalne stwierdzenie z ust dziennikarza: „Sami państwo widzą: wśród fachowców nie ma zgody”. Tyko że widz nie ma szans usłyszeć, że np. ekspert A reprezentuje stanowisko większości świata naukowego poparte rzetelnymi badaniami, a ekspert B, na razie, jest wyłącznie kontrowersyjny. W ten sposób odbyło się np. wiele telewizyjnych debat o szkodliwości szczepionek, energetyce jądrowej, wydobyciu gazu łupkowego, homeopatii czy genetycznie zmodyfikowanych organizmach.
Chyba najbardziej kuriozalnym tego przykładem stały się dwie dyskusje w TVP Info (w 2009 i 2011 r.), w trakcie których po jednej stronie sadzano utytułowanego eksperta od szczepień, a po drugiej dr. Jerzego Jaśkowskiego przedstawianego jako „specjalista ds. rynku medycznego”. Twierdził on m.in., że koncerny farmaceutyczne specjalnie wszczepiły zdechłym ptakom w Polsce wirusa grypy i nie były to jedyne ekstrawaganckie poglądy wygłoszone na wizji przez owego „eksperta”.
Tymczasem wystarczyło przed zaproszeniem do studia telewizyjnego zajrzeć do Internetu, by się przekonać, że pan doktor ma także niezwykle oryginalne zdanie na temat teorii ewolucji (którą według niego rozpropagowali Żydzi, wykupując książkę Karola Darwina, bo żona tegoż była córką Marksa), morderczego fluoru w pastach do zębów, toksyn rozpuszczających kości, zawartych w mleku UHT, czy łodzi podwodnych niszczących czapy lodowe na biegunach, co mylnie przypisuje się globalnemu ociepleniu. Przede wszystkim zaś, okazałoby się, dr Jaśkowski nie jest żadnym ekspertem od szczepień czy epidemiologii reprezentującym jakąkolwiek poważną instytucję naukową.
Zdrowy sceptycyzm
Można to wszystko podsumować tak: w nauce nawet bycie wybitnym specjalistą w jakiejś dziedzinie nie gwarantuje, że ma się rację na mocy samego profesorskiego tytułu i dotychczasowych osiągnięć. Zwłaszcza jeśli dość buńczucznie podważa się stan obowiązującej wiedzy, nie prezentując przy tym żadnych mocnych dowodów, za to sporo retorycznych chwytów. Po drugie zaś, wyznawany światopogląd czy orientacja polityczna mogą pchać uczonych (jak każdego człowieka) do naginania faktów. Niekiedy też walka z „naukowym mainstreamem” ma swe źródło w chęci odegrania się na kolegach po fachu poprzez publiczne kwestionowanie ich osiągnięć czy wywołania wokół siebie szumu za wszelką cenę.
Oczywiście opisane wyżej przykłady nie osądzają, że powinniśmy przestać słuchać z uwagą ludzi z tytułami naukowymi, szczególnie jeśli wypowiadają się na tematy związane z ich obszarem wiedzy i badań. Jednak zdrowy sceptycyzm wobec kontrowersyjnych działań nawet licznych profesorskich gremiów (jak list poznańskich naukowców w obronie posłanki Pawłowicz czy I Konferencja Smoleńska) jest jak najbardziej wskazany. Ktoś kiedyś zauważył bowiem – być może przesadnie złośliwie – że nie ma na świecie takiej bzdury, której nie poparłaby przynajmniej jedna osoba z tytułem profesora.