Według sądu, dr Mirosław G., kardiochirurg, były ordynator w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie jest winny przyjmowania korzyści finansowych. To była korupcja, chociaż G. nie żądał pieniędzy i nie uzależniał leczenia od datków.
Były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie ma powodów do świętowania wyroku na dr. Mirosława G., bo ma się on nijak do zarzutów stawianych lekarzowi zaraz po jego aresztowaniu. Kiedy w lutym 2007 r. w świetle kamer zatrzymywano dr G. w świat poszedł przekaz, że CBA dopadło mordercę w białym kitlu. Na konferencji prasowej z udziałem Ziobry korupcja była mało istotnym elementem wobec stwierdzenia, że „dochodziło do czynów, które należy rozpatrywać w kategorii zbrodni”. Później z zarzutu o zabójstwo pacjenta prokuratura cichaczem się wycofała. Pozostały datki pieniężne i mobbing pracowniczy. Sąd uznał, że mobbingu nie było – z tych zarzutów uniewinnił lekarza. Zmuszanie personelu do zachowania porządku i czystości w szpitali nie jest przestępstwem, a powinno być normą, wynikało z ustnego uzasadnienia.
Ale do korupcji doszło, lekarz brał pieniądze. Sąd uznał za niezgodne z prawem przyjmowanie przez dr G. kopert od wdzięcznych pacjentów. Z wyroku płynie morał dla innych lekarzy: nie bierzcie pieniędzy, nawet, jeśli ich nie żądacie. W Polsce utarło się, że lekarzom daje się prezenty w postaci kwiatów, alkoholu, wiecznych piór, nawet zegarków. Za takie dowody wdzięczności nikogo z dających i biorących do dzisiaj nie skazano. Co innego kasa, pieniędzy nie wolno dawać i nie należy ich brać! W tej mierze trudno z sądem się nie zgodzić – nie ma i nie powinno być zwyczajowej normy podawania lekarzowi kopert. Dodajmy, że także prezenty rzeczowe powinny zniknąć z tradycji. Relacja pacjent – lekarz musi pozostawać całkowicie czysta, nie można jej kalać upokarzającymi często także dla lekarzy podarunkami, nawet, jeśli dający uważają je za dar płynący prosto z serca.
Wyroki sądów w Polsce nie są precedensowe. To, co sędzia Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa uznał za karalne przyjmowanie korzyści majątkowych, inny skład sędziowski może zinterpretować jako działanie niepozostające w kolizji z przepisami. Wyrok, jaki zapadł na dr Mirosława G. - rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata i 72 tys. zł grzywny - nie jest prawomocny. Prawdopodobnie odwołają się od niego obie strony. Zanim zaczniemy wieszać psy na prokuraturze, że de facto poniosła porażkę, bo żądała surowszej sankcji albo zacierać ręce, że chciwego doktora spotkała słuszna kara, poczekajmy na dalszy bieg zdarzeń. Ta sprawa jeszcze długo będzie emocjonować publiczność.
***
Trudno nie odnieść się do tej części uzasadnienia, wygłoszonego przez sędziego, która ujawniła metody stosowane w tajnej operacji „Mengele” (takim kryptonimem, odnoszącym się do nazwiska hitlerowskiego zbrodniarza z Auschwitz CBA nazwała akcję przeciwko Mirosławowi G.). Sędzia określił je stalinowskimi, czyli takimi, które łamią ludzkie prawa w imię zasady, że cel uświęca środki. Jedynie kamera zainstalowana w gabinecie lekarza sprawiła sędziemu trochę kłopotu z oceną. - Jak bez niej można było znaleźć bezpośrednie dowody korupcji? – pytał sędzia.
Ale przy jej pomocy też ich jednak nie znaleziono, a w wielu przypadkach wprost przeciwnie – doktor odmawiał przyjmowania dowodów wdzięczności. Przy okazji nagrania zarejestrowane ukrytą kamerą odsłuchiwane przez agentów CBA, prokuratorów i prawdopodobnie przez niektórych polityków dotyczyły tajemnicy lekarskiej, o chorobach pacjentów dr G. dowiadywali się ludzie nieuprawnieni.
Stalinowską metodą manipulacji był propagandowy film zmontowany przez CBA z zatrzymania doktora, zatrzaskiwania mu kajdanek i wyprowadzania ze szpitala. Kajdanki, jak stwierdził sąd, zatrzaśnięto na rękach innego lekarza, ale pokazano dr G. Po co takie sztuczki? To już tajemnica warsztatu zawodowego byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego i jego podwładnych.
Sędzia nie krył oburzenia, kiedy demaskował fragment tajnej operacji „Mengele” z udziałem agenta pod przykryciem, nazwanego na sali sądowej „Dużym Agentem Tomkiem”. Sugestia była jasna.
To, co wyczyniał agent Tomasz Kaczmarek z posłanką Beatą Sawicką, było drobiazgiem wobec poczynań przykrywkowca uwodzącego pielęgniarkę z oddziału kierowanego przez dr G. (ponoć obiecywał jej nawet małżeństwo). Kobieta nie była podejrzaną, nie rozpracowywano jej, co w jakiejś mierze mogło tłumaczyć agenta i jego szefów. Miała posłużyć jedynie do wyniesienia ze szpitala dokumentacji dotyczącej pacjentów. Ciśnie na usta pytanie: gdzie był prokurator nadzorujący operację, czy wydawał zgodę na zakres działań agenta, czy w ogóle o tym wiedział? I tak źle i tak niedobrze. Jeżeli wiedział, to sankcjonował łamanie zasad. Jeżeli nie wiedział, to funkcjonariusze CBA powinni odpowiedzieć karnie za samowolę. I tego sędzia, jeżeli jest konsekwentny, powinien się teraz domagać, bo nie wystarczy zagrzmieć, że złamano prawo, że użyto stalinowskich metod. Jeżeli to prawda, sprawców trzeba ścigać tak samo bezwzględnie, jak oni ścigali dr G.