Ciężar „Pokłosia”
Kulisy „Pokłosia”: „Od miesięcy jesteśmy w ciężkiej sytuacji ekonomicznej”
Grzegorz Rzeczkowski: Ile zarobił pan na „Pokłosiu”, które po dwóch i pół tygodnia wyświetlania obejrzało ponad 200 tysięcy widzów?
Dariusz Jabłoński: Jako producenci zarobiliśmy dziesiątki tysięcy zwolenników filmu i pewnie iluś przeciwników. A pieniądze? Dla nas nie jest to projekt, który da się przeliczyć na pieniądze, bo pracujemy nad nim od siedmiu lat i jeszcze go nie skończyliśmy. Marzymy, by w ogóle zakończyć produkcję.
To znaczy?
Może to brzmi zabawnie: film jest na ekranach, a proces produkcji jest niezakończony. Ale nie jest mi do śmiechu. Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć udało nam się uzyskać ponad milion złotych dofinansowania z europejskiego funduszu dla międzynarodowych koprodukcji, na który zresztą polskie państwo płaci składki. Od polskiego przedstawiciela w tej instytucji wiem, że dofinansowanie „Pokłosia” zostało przyznane jednogłośnie w głosowaniu przedstawicieli wszystkich krajów Europy. Choć pieniądze przyznano nam w czerwcu ubiegłego roku, do dziś nie możemy ich podjąć. Od ponad 9 miesięcy jesteśmy w ciężkiej sytuacji ekonomicznej i ogromnym stresie.
Dlaczego?
Od 8 lutego tego roku leży w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej mój wniosek o podpisanie aneksu do umowy uwzględniającego udział zagranicznych koproducentów. Bez tego aneksu nie możemy podpisać umowy z funduszem europejskim, co oznacza, że nie możemy podjąć przyznanej nam kwoty, a tym samym zamknąć produkcji filmu.
Sytuacja jest kuriozalna, bo dzięki wsparciu PISF, o którym powiem za chwilę, mogliśmy przystąpić do zdjęć, ale z drugiej strony z powodu PISF nie możemy tej produkcji zakończyć.
Dlaczego PISF zwleka z podpisaniem aneksu?
Nie wiem. Nie rozumiem, jaki interes ma organ publiczny w tym, aby w taki sposób blokować zakończenie produkcji tego właśnie filmu? Co jest powodem: ja osobiście, nasza firma jako producent, czy temat? Trudno nie mieć wrażenia, że realizuje się plan części prawicy, żeby takie filmy, które mówią gorzko o historii, nie powstawały.
Dyrektorka PISF Agnieszka Odorowicz w wywiadzie dla „Wprost” stawia zarzut , że nie rozliczył się pan z pieniędzy, które dostał pan od Instytutu na „Pokłosie”. Nie sądzi pan, że to może być powód zwłoki?
No właśnie - film jest nierozliczony, bo produkcja jest niezakończona! A jest niezakończona, ponieważ od ponad 9 miesięcy nie możemy doczekać się odpowiedzi na pismo w sprawie aneksu i zmiany sposobu finansowania. Otrzymane z PISF środki rozliczamy zgodnie z wymogami tej instytucji i na każde wezwanie. Piszemy pisma, składamy wyjaśnienia, przekazujemy dokumenty, przedłożyliśmy dwa audyty produkcji wykonane przez zewnętrzną firmę. PISF dostał wszystkie dokumenty i przepływy finansowe.
Ale decyzji w sprawie zatwierdzenia aneksu wciąż nie ma i to jest najgorsze, bo bez unijnych pieniędzy nie możemy zamknąć budżetu filmu. Kilkakrotnie przesuwany, ostateczny termin na podpisanie umowy na fundusze europejskie to 10 stycznia 2013. To bardzo mało czasu. Staje się coraz bardziej prawdopodobne, że pieniądze przepadną, a my zostaniemy z długami. I takie będzie pokłosie „Pokłosia” .
Nie przesadza pan?
Niepodejmowanie decyzji wywołuje taki skutek, jakby film w ogóle nie został dofinansowany, albo jeszcze gorzej. Sprawia to wrażenie czekania, żeby problem się sam rozwiązał wraz z upadkiem producenta. Nie chcę mówić, ile pieniędzy straciliśmy broniąc się przed długami, blisko rok jesteśmy prawie sparaliżowani. Ze względu na to, że decyzje PISF nie są podejmowane w trybie administracyjnym, nie możemy nawet złożyć skargi na przewlekłość lub na brak decyzji.
Nie ukrywam, że jestem rozgoryczony. Nasze kolejne projekty filmowe, z pozytywną decyzją ekspertów o dofinansowaniu, PISF wstrzymuje ogłaszając publicznie, że nie da nam na nie pieniędzy, dopóki nie rozliczymy się z „Pokłosia”. Mówi się to też naszym partnerom. Nigdy takiej praktyki nie było, a i ja się z taką praktyką nie spotkałem, żeby organ publiczny, jakim jest PISF, w taki sposób wytwarzał złą atmosferę wokół filmu i producenta. Producenta, który wyprodukował kilkadziesiąt filmów, rozliczając się bez żadnego zarzutu, a jego filmy zdobyły ponad sto nagród w Polsce i na świecie.
Dyrektorka PISF twierdzi również, że budżet „Pokłosia” nieoczekiwanie wzrósł o 60 procent w czasie robienia zdjęć. Może tu leży problem.
Budżet nie wzrósł nieoczekiwanie. Kiedy 12 kwietnia 2011 roku dostaliśmy wreszcie pozytywną decyzję o dofinansowaniu, zresztą po dziesięciomiesięcznym oczekiwaniu, natychmiast rozpoczęliśmy przygotowania. Czasu było bardzo mało, musieliśmy zdążyć przed żniwami, bo niektóre sceny miały być nakręcone w dojrzałym zbożu. Inaczej znów musielibyśmy przekładać realizację filmu o rok, do następnych żniw. Cudem zdążyliśmy wszystko przygotować na czas, dzięki determinacji całej ekipy.
Okazało się jednak, że nie wystarcza nam pieniędzy. Po pierwsze dlatego, że szacunki robiliśmy rok wcześniej, w 2010 roku, gdy składaliśmy wniosek w PISF. Po drugie, Instytut przyznał nam kwotę niższą, niż ta, o którą prosiliśmy. Chcieliśmy 4 mln zł, dostaliśmy 3,5 mln, co stanowi ostatecznie 38 proc. budżetu filmu.
Musieliśmy znaleźć więc inne źródła finansowania. Nie byliśmy w stanie przed zdjęciami podpisać wszystkich umów, w tym międzynarodowych. W związku z tym zawarliśmy umowę z PISF, uzyskując jego przyrzeczenie, że kiedy te umowy będą gotowe, zawrzemy aneks włączający koproducentów zagranicznych i zatwierdzający zmianę sposobu finansowania, oraz że możemy liczyć na podniesienie dotacji do 4 mln zł. Byliśmy szczęśliwi, że PISF wyszedł nam naprzeciw i możemy realizować tak długo oczekiwaną produkcję.
Kiedy w ogóle zaczął pan starać się o pieniądze z PISF?
Na początku 2006 roku. Zaczęło się świetnie, bo scenariusz został bardzo wysoko oceniony przez ekspertów PISF. Mimo to na początku decyzji o dofinansowaniu nie było. Proszę dobrze zrozumieć – nigdy nie dostaliśmy odmowy, po prostu nie było żadnej decyzji. Projekt był rozpatrywany na trzech tzw. sesjach i na każdej to samo – brak decyzji. Przysłano nam pismo, że zgodnie z przepisami PISF, po trzeciej sesji bez decyzji projekt ląduje w koszu. To oznaczało, że filmu nie będzie, bo bez wsparcia PISF ambitne filmy praktycznie w Polsce nie powstają.
Co wówczas mówił PISF? Jak uzasadnił odrzucenie scenariusza?
Oficjalnie tym, że w czasie trzech sesji pani dyrektor nie podjęła decyzji. Problem polega na tym, że organ publiczny, jakim jest PISF, może nie podejmować decyzji i nie ma żadnej możliwości odwołania się od tego. Bo – jak wspomniałem - decyzje instytutu nie są podejmowane w trybie administracyjnym.
Według Odorowicz jako doświadczony producent powinien pan wiedzieć, że jeden reżyser może uzyskać dofinansowanie tylko na jeden film w tym samym czasie. A PISF wsparł inny film Pasikowskiego, „Stankiewicz”, co zablokowało „Pokłosie”.
Po pierwsze, nie ma o tym słowa w piśmie wyjaśniającym, dlaczego nie dostaliśmy pieniędzy. Po drugie, wtedy, kiedy projekt filmu „Pokłosie” (ówczesny tytuł „Kadisz”) został po raz pierwszy bez decyzji przesunięty do następnej sesji, nie było żadnej decyzji o dofinansowaniu dla innego projektu Pasikowskiego. A ja już wtedy usłyszałem w PISF, że scenariusz „Pokłosia” jest antypolski.
Rozmawiał pan o tym z Agnieszką Odorowicz?
Próbowałem walczyć, napisałem emocjonalny list do pani dyrektor mówiący o potrzebie zrobienia tego filmu. Rezultat był taki, że razem z reżyserem, Władysławem Pasikowskim, spotkaliśmy się z Agnieszką Odorowicz i na tym spotkaniu też dowiedzieliśmy się, że chcemy zrobić film antypolski. Antypolski, bo nieprawdziwy i niekorzystny dla Polaków. Padały też zarzuty, że według scenariusza ci, którzy mordowali Żydów mieli takie proste motywacje, jak chęć rabunku, czy odrzucona miłość, że z filmu płynie pesymizm, wreszcie – że starszy ksiądz jest tolerancyjny, młodszy nie, a mogłoby być odwrotnie. Pasikowski odpowiedział, że niczego w scenariuszu nie zmieni. Ja powiedziałem, że antypolskie było mordowanie niewinnych Polaków pochodzenia żydowskiego, a nie robienie o tym filmu. W końcu usłyszeliśmy, że nigdy nie dostaniemy na nasz film pieniędzy.
Wtedy rządził PiS.
Tak, ale Instytut powstał i jego dyrektor został powołany za rządów SLD. Ale nawet wtedy, gdy PiS zastąpiła PO, nic się w PISF wobec nas nie zmieniło.
W końcu w 2011 roku dostał pan pieniądze z PISF. Władysław Pasikowski w jednym z wywiadów stwierdził, że tylko dzięki pana uporowi.
Przez kilka lat próbowaliśmy wszystkiego, żeby zrobić „Pokłosie”. Rozmawialiśmy z najróżniejszymi osobami. Poprosiliśmy też o zrecenzowanie scenariusza najlepszych ekspertów od relacji polsko–żydowskich podczas II wojny światowej – prof. Barbarę Engelking z PAN i dr. Krzysztofa Persaka z IPN. Obie opinie potwierdzały, że z wyjątkiem sceny ukrzyżowania każdy element scenariusza daje się rozpoznać w rzeczywistych wydarzeniach. Kulminacyjna scena jest symboliczna – tak chciał twórca, do tego ma prawo. Ale w opinii dr. Persaka można na przykład wyczytać, że jednego z odważnych ludzi, który odsłonił tajemnicę zbrodni na Żydach w swojej wsi, ostrzelano z broni myśliwskiej, już w wolnej Polsce. Życie zatem przynosi różne sytuacje…
Jak to się stało, że w końcu dostaliśmy pieniądze z PISF? Któregoś dnia przeczytałem wywiad z panią dyrektor, że chciałaby, żeby w Polsce powstawały kontrowersyjne filmy, więc się zgłosiłem. Tym razem się udało. To chyba było wtedy, gdy kończyła się kadencja dyrektora PISF i zbliżał się konkurs na następną kadencję.
Tak się pan zawziął, że w poszukiwaniu funduszy objechał pan pół świata. Teraz musi się pan tłumaczyć, że wziął pan pieniądze od Rosjan.
Chcieliśmy, by był to film wyłącznie polski, ale skoro tak długo nam na to nie pozwalano, czego do dziś nie rozumiem, zostaliśmy zmuszeni do poszukiwania pieniędzy za granicą. Udało nam się znaleźć partnerów, którzy zgromadzili po 10 proc. funduszy: w Holandii, na Słowacji i właśnie w Rosji.
Dlaczego w Rosji? Dopóki nie zerwiemy stosunków dyplomatycznych z Rosją i wszystkimi Rosjanami, nie widzę powodów, dlaczego nie. Naszym rosyjskim koproducentem jest Artiom Wasilliew i jego firma Metrafilms, która wykonała 10 proc. budżetu. Właśnie przygotowujemy realizację jego filmu, który jest gorzką analizą rosyjskiej transformacji w ostatnich 20 latach. Takich filmów wyprodukował więcej, z najlepszymi młodymi reżyserami rosyjskimi: Aleksandrem Łunginem, Andrejem Khrzhanovskim czy Aleksiejem Germanem juniorem. Za film tego ostatniego, pt. „Papierowy żołnierz”, dostali Srebrnego Lwa w Wenecji. Wspaniały producent, który próbuje opowiadać Rosjanom o ich trudnej historii.
Ale problemy z PISF to nie wszystko. Mieliście kłopoty także podczas realizacji filmu.
To prawda, dość poważne. Ale traktuję je jako problemy w pracy i akurat one zaczynają się szybko zacierać po zakończeniu zdjęć. Tak przygotowaliśmy produkcję, by pojedyncze przeszkody nie przewróciły całego filmu.
W głównej roli, zamiast Ireneusza Czopa, miał wystąpić Bogusław Linda. Grażynie Torbickiej w jej programie „Kocham kino” powiedział, że ideologicznie się z Pasikowskim poróżnili i ich drogi musiały się rozejść.
To Władysław Pasikowski rozmawiał z nim, nie byłem przy tym. Pamiętam, że gdy zapytałem Pasikowskiego, czy mamy odtwórcę głównej roli, usłyszałem tylko tyle, że musimy szukać dalej. Ja się nie spotkałem z żadną odmową. I bardzo się cieszę, że zagrał Irek Czop, to znakomity aktor.
Poważnie rozważaliście kręcenie na Słowacji.
Szukaliśmy tam lokalizacji, wybieraliśmy obiekty. W różnych miejscach, na Słowacji też. Chodziło o to, by nie budzić zbędnych emocji, które mogłyby nawet uniemożliwić zrobienie tego filmu. Sceny miały być kręcone w środku miasteczka, na rynku, wokół kościoła. Musieliśmy też zbudować i ustawić 328 macew wśród łanów zboża, które nie rośnie przecież w studio, gdzie można go pilnować. Nagle zrozumieliśmy, że wystarczyłaby jedna zapałka, by cały wysiłek został zniweczony.
W którymś momencie, w czasie jednej z narad padło pytanie: „gdzie kręcimy”? Odpowiedziałem wtedy, że gdybyśmy zrobili ten film na Słowacji, znaczyło by to, że wątpimy w nasz kraj.
Potem zaczęła się praca nad przygotowaniem obiektów. Szukaliśmy nie dalej, niż w promieniu stu, stu pięćdziesięciu kilometrów od Warszawy. Scenograf, Allan Starski, wykonał katorżniczą pracę. Nie wierzyłem, że człowiek w ciągu trzech miesięcy może przemierzać dziennie 300-400 kilometrów w poszukiwaniu odpowiednich miejsc i potem dla ich przygotowania. Dzięki temu na każdy obiekt mieliśmy przygotowaną alternatywę.
Ale z kościołem się nie udało.
Niełatwo było znaleźć kościół, wewnątrz którego miała być kręcona scena śmierci starszego księdza, a na zewnątrz scena wykopywania macew. Pojechałem do pewnej parafii, gdzie kiedyś autentycznie leżały macewy, i gdzie dzięki proboszczowi ludzie je wyciągnęli i zanieśli na teren dawnego kirkutu. Wierzyłem, że akurat tam jestem w stanie wytłumaczyć, dlaczego trzeba mówić o tych, którzy nie potrafią się tak po chrześcijańsku zachować.
Zamiast starego proboszcza był młody ksiądz, z którym miło się gadało. Zwróciłem się do kurii o zgodę. Dostałem uprzejmą odpowiedź, że niestety w tym przypadku kuria nie widzi możliwości współpracy, ale zapraszają mnie z innym projektem. Z kościołem w końcu się udało, ale w innym miejscu, i tylko na zewnątrz. Mimo to jesteśmy bardzo wdzięczni.
Trudno było znaleźć odpowiednie gospodarstwo, oddalone od wsi, które w pewnym momencie trzeba było wymalować antysemickimi napisami. Znaleźliśmy je, i kiedy je przygotowaliśmy, wtedy się okazało, tuż przed zdjęciami, że właściciel się wycofuje. Podobno stwierdził, że właściwie nie ma problemu z tematyką filmu, ale boi się, że go spalą. To też oddaje rzeczywistość, w której żyjemy. Musieliśmy znaleźć nowe gospodarstwo i całą pracę wykonać jeszcze raz. Ale muszę też powiedzieć, że generalnie nie było aż tak źle. W Parysowie, gdzie kręciliśmy część scen, przyjęto nas bardzo dobrze. Gdy gmina na swojej stronie ogłosiła, że przyjedziemy, byliśmy zaniepokojeni. Tymczasem ludzie przychodzili, zaczynali rozmawiać, niektórzy wspominali Żydów, którzy mieszkali tam przed wojną. Kilka dni temu przeczytałem artykuł, który mnie poruszył. Część mieszkańców Parysowa chce wykupić macewy, z których wybudowana jest jakaś obora i złożyć je na miejscu żydowskiego cmentarza.
Mimo to po premierze wylała się na was rzeka krytyki, głównie z prawej strony. Mówi pan o tym z goryczą, ale przecież wiedział pan, na co się porywacie.
Nie dziwi mnie to, co dzieje się wokół filmu, ale nie rozumiem tylko zarzutu o antypolskość. Przecież dwaj bracia, nasi bohaterowie, którzy są niezwykle pozytywni – to Polacy! W każdym razie gorąca dyskusja, która się wokół filmu toczy, bez wątpienia potwierdza, że był bardzo potrzebny. Mógł powstać wcześniej. Ale dobrze, że w ogóle powstał.
Czasem powstają filmy, które można nazwać „większymi niż życie”. Gdzie rzeczywistość się przenika się z fabułą, i w pewnym momencie nie wiadomo, co jest filmem, a co już nie. Dzisiaj, kiedy czytam na okładce podobno poważnej gazety, że odtwórca głównej roli „Stuhr został zlinczowany na własną prośbę”, w innej, również podobno poważnej, czytam, że reżyser „Pasikowski walczy o życie, bo może już żadnego filmu w Polsce nie nakręcić”, a producenta „wykrwawia” organ publiczny – to zakończenie tego filmu nie wydaje mi się już takie nieprawdopodobne. Ale „Pokłosie” ogląda wielu ludzi, szczególnie młodych. Właśnie przeczytałem wypowiedź dominikanina, o. Tomasza Dostatniego, który stwierdził, że „nie można zakrzyczeć” „Pokłosia”. Wierzę, że to wszystko zmienia Polskę na lepsze.
Dariusz Jabłoński – reżyser i producent, prezes zarządu i główny udziałowiec firmy Apple Film Production, która wyprodukowała „Pokłosie”. Reżyser słynnego „Fotoamatora”, „Wina truskawkowego” i „Gier wojennych”. Producent takich filmów jak „Przedwiośnie”, „Gry uliczne” i serialu „Glina”.