Nie ma takiego państwa w Europie, gdzie by się kiedyś jakiś Brunon K. nie objawił. Jedni dokonywali zbrodni - jak Breivik. Inni je „tylko” przygotowywali. „Shit happens” - jak mawiał Donald Rumsfeld. W polskiej kulturze politycznej też nie jest to nic nowego. II RP i PRL doświadczyły terrorystycznych zamachów. W II RP z licznymi ofiarami. Czyli dziś zdarzyło nam się coś, co się - niestety - zdarza.
Nie powinniśmy pozwolić narzucić sobie histerycznego tonu, który w takiej sytuacji oczywiście musi dominować w stabloidyzowanych mediach elektronicznych. Bo doświadczenie uczy, że emocje spowodowane przez zamach - lub przez informacje o przygotowywanych zamachach - zwykle bardziej szkodzą państwu, demokracji i praworządności, niż samo terrorystyczne zagrożenie, które te emocje wywołało.
Wydaje mi się niesłychanie ważne, żebyśmy te dwie okoliczności (czyli powszechność i zagrożenie wynikające z naszych reakcji) mieli dobrze w pamięci, gdy zaczynamy zapewne długą i rozległą debatę o sprawie Brunona K. i jego towarzyszy.
***
O Brunonie K. wiemy jeszcze niewiele. Ale też nie jest pewne, że będziemy mieli okazję dowiedzieć się dużo więcej. Jednak na pierwszy rzut oka można chyba powiedzieć, że stworzył on ten rodzaj zagrożenia, który zwykle towarzyszy podwyższeniu poziomu napięcia społecznego.
Na sprawę Brunona K. można patrzeć jak na dramatyczny incydent, który może mieć miejsce zawsze. Bo nawet w najspokojniejszych czasach jakieś ryzyko istnieje. Ale można też widzieć w niej element procesu radykalizowania się ekstremalnych emocji i nurtów politycznych w kilku ostatnich latach. Sprawa jest zbyt poważna, by kogokolwiek pochopnie obciążać choćby częściową odpowiedzialnością za to, co mogło się stać. Ale na proces warto zwrócić uwagę. Bo zaledwie kilkanaście dni wcześniej w mediach głównego nurtu po raz pierwszy zagościli ludzie, którzy otwarcie mówią, że nie są za demokracją. Niewiele wcześniej część publicystów z oburzeniem przyjęła wiadomość, że jedna z uczelni odmówiła przyjęcia młodego człowieka, który nie chciał ślubować wierności demokracji. Jeszcze wcześniej część ważnych polityków (i także publicystów) podważała mandat demokratycznie wybranych władz państwowych.
To nie są oderwane zdarzenia. To trend.
***
To wszystko się mieści w formalnych ramach demokratycznego państwa prawa. Nie można tego zakazać. Ani nie należy. Ale trzeba zdawać sobie sprawę, że każdy taki fakt jest silniejszym lub słabszym, lecz nieobojętnym, czynnikiem ryzyka stymulującym szaleńców do ultraradykalnych zachowań.
Skłonność do takich zachowań od kilku lat rośnie. Są miasta - jak Białystok - gdzie szowinistyczna, faszyzująca prawica, przy biernej postawie władz, stała się dużą siłą. Są środowiska takie jak squotersi, kluby Krytyki Politycznej, mniejszości seksualne, które od kilku lat żyją w cieniu permanentnego zagrożenia ze strony prawicowych bojówek. I nie mogą liczyć na ochronę państwa. Władze ten problem długo bagatelizowały. Jeszcze niedawno minister sprawiedliwości próbował tworzyć fałszywą analogię między szowinistycznymi bojówkami, a kulturową lewicą. Inni politycy rządzącej centroprawicy bagatelizowali narastający problem, opisując go jako naturalny konflikt między subkulturami młodzieży.
Nie twierdzę, że między słowami i czynami (lub biernością) polityków, a tym, co zamierzał Brunon K., jest prosta reakcja przyczynowo-skutkowa. Zapewne jej nie ma. Ale przekazywane emocje i wartości nie są bez znaczenia. W tyglu emocji i wartości, który wytworzył się w Polsce, drzemiące w części każdego społeczeństwa upiory hodują się lepiej i stają się groźniejsze. Zwłaszcza, gdy - jak w ostatnich latach - skutki kryzysu dotykają życia coraz większej grupy zwykłych ludzi.
O tym powinien pamiętać każdy z nas, ilekroć zabiera głos publicznie. A zwłaszcza, gdy będziemy zabierali głos w sprawie Brunona K.