Po publikacji „Rzeczpospolitej” i dementi prokuratury jeden z prawicowych blogerów napisał: „wiele brakuje, by udowodnić, że był to po prostu wypadek lotniczy”. Telewizyjny dziennikarz Piotr Kraśko w swoim programie powiedział do eksperta: „ale nie udowodniono, że na wraku nie było materiałów wybuchowych”. „Rzeczpospolita”, już po konferencji prokuratury, napisała w częściowo przepraszającym redakcyjnym komentarzu: „w szczątkach samolotu mogły być trotyl i nitrogliceryna, ale nie musiały”. Na konferencji, urządzonej przez zespół Antoniego Macierewicza następnego dnia po trotylowym wtorku, kontynuowany był wątek zamachu, w postaci jakiejś analizy pasa jednej z ofiar katastrofy, przeprowadzonej podobno prywatnie w USA, i tam padły słowa: „pas mógł mieć kontakt z materiałem wybuchowym”. Czyli mógł, ale nie musiał. Wartość poznawcza takiego stwierdzenia jest niemal zerowa. Niemal, bo od razu uruchamia się drugie słowo wytrych: „niewykluczone”.
Czy można na sto procent, poza wszelką wątpliwość, wykluczyć zamach w Smoleńsku? Nie, nie można. Prokurator wojskowy płk Szeląg powiedział o trotylu: „nie mówię, że nie było. Mówię, że nie stwierdzono”, co wzbudziło lawinę szyderstw wśród prawicowych komentatorów, ale miał rację. Rzeczywistość, zwłaszcza prawna, ale właściwie każda, składa się nie z tego, co było lub czego nie było, ale z tego, co da się stwierdzić, potwierdzić, co jest zauważalne i rejestrowalne, co podlega ludzkiej percepcji. Reszta podlega tylko wierze.
„Niewykluczone, że mogło, choć nie musiało” – taka fraza w skrócie buduje teraz klimat polskiej polityki. Jest dowód, to dobrze, nie ma, to może znaczyć, że został zniszczony. Jak w starej anegdocie: w wykopaliskach w Rzymie odkryto drut, wniosek – starożytni Rzymianie znali telegraf, a w Egipcie pod piramidami nie wykopano żadnego drutu, wniosek: starożytni Egipcjanie znali telegraf bez drutu. Ale to widocznie działa, skoro w niedawnym badaniu opinii społecznej 63 proc. respondentów opowiedziało się za powołaniem międzynarodowej komisji, która zbadałaby katastrofę w Smoleńsku, choć większość wciąż nie wierzy w zamach. Ale metoda jest taka, aby zebrać tych „trochę zamachów” w jeden cały zamach, z wątpliwości sklecić pewność. To jest skutek logiki emocjonalnej, nieformalnej i rachunku nieprawdopodobieństwa, gdzie jedni mówią swoje, a drudzy swoje, a prawda leży pewnie pośrodku. Czyli: trochę był zamach, a trochę katastrofa. Niech to ktoś spoza Polski rozstrzygnie, bo my się chyba pozabijamy. Jeśli o taki stan umysłów chodziło PiS, to osiągnęło skutek. Ktoś z zewnątrz ma rozstrzygnąć, o co Polakom chodzi. Czyli jednak kondominium.
Fizyka nie wyklucza, że człowiek może zamarznąć w piecu hutniczym. Tyle że jest to niesłychanie mało prawdopodobne. W życiu codziennym, także w prawie, zakłada się roboczo wersje bardziej prawdopodobne i się je weryfikuje. Do tego dołożono jeszcze domniemanie niewinności, a także, w konsekwencji – domniemanie braku zbrodni. Czyli nie trzeba udowadniać, że nie było przestępstwa, zamachu, ale należy niezbicie, procesowo dowieść, że doszło do zbrodni, której ktoś jest winien.
Ale w logice smoleńskiej wszystko jest odwrócone. Precyzyjny przykład takiego przekręcenia przyczyny i skutku widać we wpisie znanego prawicowego blogera Rybitzkiego: „Przecież jeśli się sprawdzą najgorsze przypuszczenia sformułowane (…) przez Jarosława Kaczyńskiego, to ostre słowa o współczesnej Polsce są jak najbardziej uzasadnione”. Czyli najpierw ostre słowa, a potem potwierdzenie przesłanek, jakie doprowadziły do tej ostrej oceny. PiS i jego poplecznicy naprawdę stworzyli własną logikę. To, co nie jest wykluczone, zaczyna funkcjonować jako byt realny i żąda się, aby był traktowany na równi z tym, co nieporównywalnie bardziej prawdopodobne. Zatem teraz trzeba udowodnić, że w Smoleńsku nie było zamachu.
Dla wyborców PiS wynik śledztwa jest już znany, teraz należy tylko przeprowadzić samo śledztwo. To zasada odwróconego dowodu, wsparta właśnie „niewykluczaniem”. Do tego dochodzi kolejna zasada smoleńskiej antylogiki: wszystko dowodzi wszystkiego. Jeśli rząd Tuska mataczy, to znaczy, że ma coś do ukrycia, a wobec tego jest winny. A jeśli jest wina, to musi być zbrodnia. Mataczeniem jest wszystko: ekshumacje, „oddanie śledztwa”, zdjęcia ofiar w Internecie, wypowiedzi marszałek Kopacz, to że Rosjanie nie oddają wraku, a także kwestia obecności bądź nieobecności gen. Błasika w kokpicie. Następuje zrównanie rangi wszystkich rzekomych dowodów, poszlak, domysłów, hipotez. Każda pomyłka, niedbalstwo, błąd, przekłamanie są traktowane jako dowód zamachu. A wynik jest już znany.
Tytuł na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej” dzień po wybuchowym wtorku głosił: „Prawda za pół roku” (tyle mają potrwać badania próbek zebranych z wraku Tupolewa przez prokuratorów). W artykule czytamy: „najwcześniej za pół roku dowiemy się, czy prokuratura wykluczy obecność materiałów wybuchowych na wraku Tu-154”. A jak nie wykluczy na sto procent? Co zrobić wtedy z tym „niewykluczeniem”? Co z innymi dowodami, co z zapisem dźwiękowym z kokpitu, gdzie nie ma śladu odgłosów wybuchu, choć jest zarejestrowany krzyk pasażerów na moment przed zderzeniem samolotu z ziemią? Jarosław Kaczyński stwierdził, że zapis mógł być sfałszowany. Ale ten rejestr był badany przez krakowski Instytut im. Sehna, gdzie nie stwierdzono fałszowania zapisu.
To ten sam Instytut, który był tak chwalony przez PiS za obronienie honoru gen. Błasika, za konkluzję, że nie można stwierdzić jego obecności w kabinie pilotów na krótko przed katastrofą. Ale czy jego obecność Instytut wykluczył? Nie, nie wykluczył. Więc pojawił się zarzut, że prokuratura wojskowa też mataczy, że jest niewiarygodna, że działa na zlecenie Tuska i od początku miała gotową wersję. Ale to ta sama prokuratura wysłała ludzi do Smoleńska, aby zbadać wrak, czy nie ma na nim śladów materiałów wybuchowych, a więc wątek zamachu nie został zarzucony. Wciąż jest badany, mimo że tej hipotezy nie potwierdzają żadne realne, powtarzamy – żadne – dowody, a nawet poszlaki.
Paranoja smoleńska się pogłębia. Trwa szaleństwo „niewykluczania”, w którym mało kto zadaje sobie pytanie: a co z tych wszystkich hipotez, domysłów, głębokiej wiary w morderstwo ostałoby się w sądowym procesie, nie w rusko-niemieckim kondominium rzecz jasna, ale choćby w amerykańskim sądzie? Od dwóch i pół roku konfrontowani z najdzikszymi i najbardziej absurdalnymi teoriami zamachu, zadawaliśmy sobie pytanie: czy ta smoleńska mgła jest produkowana przez cynizm czy emocje? Ale już widać, że tu chyba nie ma sprzeczności: zimny polityczny cynizm podpowiada partii Jarosława Kaczyńskiego, aby nie hamować, nie miarkować emocji, przeciwnie – podgrzewać, okazywać, eksponować. Obserwowaliśmy to w ubiegłym tygodniu.
Kaczyński, po jednym artykule prasowym, jeszcze przed konferencją prokuratury wojskowej, użył słowa ostatecznego: niesłychana zbrodnia. Ale przyjrzyjmy się całemu zdaniu prezesa PiS, bo zauważamy tu tradycyjne dla smoleńskiej retoryki „kontrolowane szaleństwo”. „Zamordowanie 96 osób, w tym prezydenta RP i innych wybitnych przedstawicieli kraju, to niesłychana zbrodnia i każdy, kto choćby poprzez matactwo lub poplecznictwo miałby cokolwiek z nią wspólnego, musi ponieść tego konsekwencje”.
Czy Kaczyński powiedział coś horrendalnego? Bynajmniej. Formalnie biorąc, jest to zdanie prawdziwe. Zamordowanie jest zbrodnią i jeśli ktoś „miałby” z tym coś wspólnego, powinien ponieść surową karę. Już dzień później Kaczyński powiedział: „doszło do sytuacji, w której w najwyższym stopniu prawdopodobna jest zbrodnia”. Zszedł więc o pół stopnia niżej. To wciąż ta sama asekuracja, bezpieczniki, które mają go chronić przed całkowitym wyłączeniem z głównego nurtu polityki. Czuje, że jeżeli ma być kiedyś premierem czy prezydentem, nie może zrobić tego ostatecznego kroku, nie może wprost oskarżyć Putina czy Tuska o zbrodnię. Widać to także po tym, że podczas trotylowej awantury na internetowej stronie PiS pojawił się artykuł pod hasłem „Już wiemy”, gdzie wersję zamachu przedstawiano jako udowodnioną, ale szybko został usunięty.
Wszystko zatem jest niby jasne, ale nie do końca. PiS podobno ma dowody na zamach, niezależnie od „Rzeczpospolitej”, ale ich nie pokaże, wie, ale nie powie. To też stara, wypróbowana taktyka. Można w tym, przy maksimum dobrej woli, widzieć jakąś próbę, aby jednak nie palić wszystkich mostów, nie stawiać polskiej polityki, także międzynarodowej, na ostrzu noża.
Ale można spojrzeć na to inaczej. To właśnie owo kunktatorstwo, balansowanie na granicy wytrzymałości społeczeństwa, rzucanie najcięższych oskarżeń i robienie następnie pół kroku do tyłu, aby później ponownie zaatakować, jest najcięższym oskarżeniem wobec PiS. Kaczyński i jego ludzie grają emocjami, eksperymentują na żywej tkance, jak daleko mogą się posunąć w walce o władzę, tak aby zawsze móc się rakiem wycofać i ocieplić wizerunek. „Prawdopodobna zbrodnia” to instrument wyjątkowo cyniczny i bezwzględny, bo niepodlegający – jako przekonanie – racjonalnej weryfikacji.
Druga polityczna strona ma z tym zasadniczy problem. Po wystąpieniu Tuska, w którym premier stwierdził, że trudno w jednym kraju żyć z politykami wysuwającymi tak ciężkie oskarżenia, jak Kaczyński, nawet wśród zwolenników Platformy można było usłyszeć opinie, że przesadził. Że Tuskowi jako szefowi rządu takie słowa nie przystoją. Że poszedł o krok za daleko, a powinien nie ulegać emocjom. Ale pojawia się pytanie o tę asymetrię.
PiS w tej chwili może powiedzieć wszystko. Może podeprzeć się wdowami i wdowcami, którym nie wolno zaprzeczać, aby nie ranić ich uczuć, cokolwiek mówią. Przez te wiele miesięcy od kwietnia 2010 r. powstał nowy poprawnościowy, prawicowy kod, w którym to PiS dzierży honor, żałobę i przyzwoitość, a po drugiej stronie tylko łgarstwo i zdrada. Tusk jest w tej chwili jedynym politykiem Platformy, który może zabrać w tej kwestii głos. Nie ma żadnego zmiennika, kogoś wyrazistego, niezgranego do szczętu w dotychczasowej politycznej walce, kto mógłby się w imieniu jego formacji wypowiedzieć. Jerzy Miller wygląda na obrażonego za odstawienie od rządu, inni członkowie jego komisji nie mają wystarczającej mocy i autorytetu, aby przeciwstawiać się, choćby tak samo emocjonalnie, Antoniemu Macierewiczowi. A Tusk nie może powiedzieć wszystkiego, odpowiedzieć ostro i brutalnie na brutalne i bezpodstawne oskarżenia.
Ale tym razem to PiS, jego poplecznicy i sam prezes wyraźnie przesadzili, niechcący obnażając toksyczną logikę smoleńskich oskarżeń. To byłaby, powinna być, ostateczna kompromitacja – gdyby taka kategoria jeszcze występowała w polskiej polityce.