Umowa jest na razie wstępna, ale już zadeklarowano, że jej efektem będzie uruchomienie w 2016 r. przemysłowego wydobycia ze złóż w rejonie Wejherowa. Członkowie konsorcjum wyłożą na to 1,7 mld zł.
Dla nikogo nie jest tajemnicą, że pomysł gazowego sojuszu narodził się w Kancelarii Premiera, a nie w trakcie biznesowych narad. Gaz łupkowy stał się dziś rodzajem nowego Euro 2012 – celem, do którego musimy dążyć, nie licząc się z kosztami i nie bacząc na przeszkody. Minister skarbu Mikołaj Budzanowski dostał zadanie znalezienia pieniędzy na ten ambitny, choć ryzykowny projekt. Szefowie państwowych spółek szybko pojęli, że albo dołożą się do łupkowej kasy, albo rozstaną z robotą. Nie chcą podzielić losu byłego szefa PGNiG Michała Szubskiego, który niepotrzebnie mnożył wątpliwości.
Nawet niewielkie wydobycie zostanie uznane za polityczny sukces rządu, natomiast brak gazu wzbudzi podejrzenie, że komuś zależy na utrzymaniu naszej zależności od Rosji. Wszyscy jak mantrę powtarzają, że w USA dzięki łupkom gaz jest sześć razy tańszy niż w Polsce. Tyle że w USA rząd poprzez rozbudowany system zachęt prawno-podatkowych tworzył warunki sprzyjające wydobyciu. Skorzystały na tym głównie mniejsze firmy, a nie giganci. Dzięki temu biznes łupkowy jest w USA szalenie konkurencyjny.
Tymczasem w Polsce minister skarbu musi kijem zaganiać firmy do wiercenia, a w tym samym czasie minister finansów pracuje nad tym, jak z gazu, którego jeszcze nie mamy, wycisnąć najwięcej pieniędzy do budżetu. Jeśli państwo zapewni firmom jasne, stabilne i opłacalne warunki poszukiwania i wydobycia, to i bez ministerialnego kija chętni się znajdą. Bo z wymuszanymi na siłę sojuszami państwowych spółek zwykle się kończy, jak niegdyś z Telewizją Familijną.