Manifa zmienia się przez lata. Z roku na rok staje się coraz bardziej kolorowa i różnorodna. Coraz więcej w niej ludzi z dziećmi, psami, rowerami, hulajnogami; coraz więcej mężczyzn. Hasła, które początkowo wydawały się ekstremalne i radykalne weszły do głównego dyskursu. Przecież jeszcze nie tak dawno kampanie przeciwko przemocy domowej prawica określała jako atak na rodzinę, postulat parytetów wywoływał głównie wybuchy śmiechu, a dyskryminacja kobiet w życiu publicznym – wzruszenie ramion. Dziś, jako o fakcie, mówi o niej premier.
W medialnych dyskusjach przed Manifą padało pytanie, czy warto organizować ją pod hasłami antyklerykalnymi, bo one dzielą. I że gdyby z nich zrezygnować, więcej kobiet zaangażowałoby się w działania antydyskryminacyjne. Niestety, nie da się. Na transparentach, mocno już sfatygowanych, co roku widnieją te same hasła: in vitro, refundacja antykoncepcji, prawo do aborcji. Niby wiele się o tym dyskutuje, ale to się w żaden sposób nie przekłada na praktykę legislacyjną. A głównym hamulcowym jest właśnie Kościół.
Symbolicznie przecięta pod Sejmem pępowina łącząca państwo z Kościołem ma charakter nie tylko finansowy. Problem polega na tym, że wszelkie zmiany ustawowe dotyczące praw reprodukcyjnych są konsultowane z hierarchami. Lęk przed potępieniem z ambony paraliżuje polityków. Te parę tysięcy ludzi, które w niedzielę przeszło przez ulice Warszawy może da im do myślenia, że tak być nie musi. Że to tak samo anachroniczne, jak pan, który wdarł się na manifową platformę i wymachując porem krzyczał: Lucyna, wracaj do domu gotować rosół. Świat się zmienia. Niestety musiał tego pora ugotować sam.