Europoseł PJN Marek Migalski wyliczył, że jedna kadencja w europarlamencie równa się pięciu w polskim Sejmie. Przynajmniej pod względem finansowym. Jak wynika z jego oświadczenia majątkowego, po półtora roku w Brukseli odłożył 152 tys. euro i kupił luksusowy samochód. I nie jest pod tym względem wyjątkiem. Jednak ceną za materialny dostatek i polityczną niezależność jest spadek znaczenia w krajowej polityce. Ci, którzy nie chcieli się z tym pogodzić lub nie odnaleźli się w eurokratycznej rzeczywistości, są w stanie zrobić wiele, by odwrócić niekorzystny trend. Ale tak, by nie stracić profitów, które daje Bruksela. Europarlament bywa nazywany wylęgarnią spisków, już całkiem krajowych. To w Brukseli trzeba szukać źródeł dwóch ostatnich rozłamowych inicjatyw w PiS – PJN i Solidarnej Polski. Ale obie niezbyt się udały, jakby dystans między Brukselą a Warszawą zniekształcał perspektywę, osłabiał polityczny instynkt. Dlatego wielu polskich europosłów to politycy poobijani, bez wyraźnego przydziału, poświęcający energię na podtrzymanie swojej pozycji krajowej, co musi negatywnie wpływać na ich europosłowanie. Kiedy Marek Migalski przyznał, że nieświadomie zagłosował za ACTA i podobnie głosuje się tam za innymi regulacjami, zabrzmiało to jak memento. Rodzi się pytanie o strategie, jakie przyjmują polscy deputowani w swojej europoselskiej działalności.
W czerwcu 2009 r. wybraliśmy 51 europosłów: 25 z PO, 15 z PiS, siedmiu z SLD i czterech z PSL. Na półmetku kadencji PE partie utrzymały liczebny stan posiadania. Wyjątkiem jest PiS – reprezentacja Jarosława Kaczyńskiego stopniała do sześciu osób. Prezes wysłał na brukselskie salony tych, którzy lubią grać pierwsze skrzypce i nie ukrywają swych ambicji. Zbigniewa Ziobrę, Jacka Kurskiego, Adama Bielana, Michała Kamińskiego, Ryszarda Czarneckiego i Marka Migalskiego nazywano nawet rządem na uchodźstwie. A ponieważ, jak wiadomo, taki rząd nie ma zbyt dużego wpływu na sprawy krajowe, frustracje szybko wyszły na jaw.
Szlak przetarł Migalski. Gdy latem 2010 r. napisał krytyczny list do prezesa, miejsca w szeregu już dla niego nie było. Po nim z PiS odeszli Paweł Kowal, Kamiński i Bielan i wspólnie założyli PJN. Później przyszedł czas na Jacka Włosowicza, który nie chciał się pogodzić z przejęciem sterów w świętokrzyskim PiS przez posłankę Beatę Kempę (dziś oboje są w Solidarnej Polsce). Wreszcie prezes Kaczyński pozbył się aspirującego do władzy w partii Zbigniewa Ziobrę i jego kolegów z PE Jacka Kurskiego i Tadeusza Cymańskiego (na początku stycznia do ziobrystów dołączył jeszcze radiomaryjny profesor z KUL, europoseł Mirosław Piotrowski).
Dawni europosłowie PiS podkreślają, że z brukselskiej perspektywy zobaczyli więcej. To znaczy najpierw otwierały im się oczy, a potem usta. Tadeuszowi Cymańskiemu na przykład „zaczął przeszkadzać ten brak konsultacji, rozmowy w partii”, którego wcześniej nie dostrzegał. – Tu mamy poczucie stabilności i łatwiej z tej perspektywy wyrażać zdecydowane sądy i narażać się kierownictwu partii. Sejm może się rozwiązać przed końcem kadencji, a tu jestem pewny, że kadencja kończy się konkretnego dnia i nigdy wcześniej – tłumaczy Cymański, który jest przekonany, że gdyby nie wyjechał do Brukseli, najpewniej pozostałby w PiS. – Brylowałbym w mediach, byłbym tym samym Tadkiem Cymańskim bez wpływu na cokolwiek w partii – dodaje z rozbrajającą szczerością.
Znany i uznany w Brukseli pisowski deputowany Konrad Szymański w takie motywacje jednak nie wierzy (i nie jest w swych poglądach odosobniony). Jego zdaniem paliwem napędzającym europosłów secesjonistów (wyłączając Pawła Kowala) była tęsknota za krajową polityką, sprzężona z poczuciem zagubienia w brukselskich realiach. – Przestawali istnieć nie tylko medialnie, ale też coraz mniej znaczyli w partyjnych strukturach – mówi.
– W Brukseli jest ekstraklasa, która ma coś do powiedzenia i realnie wpływa na bieg zdarzeń. To Jerzy Buzek, Danuta Hübner, Jacek Saryusz-Wolski czy Janusz Lewandowski – wylicza jeden z europosłów. Reszcie, by zaistnieć, pozostaje schować polityczne ambicje i ciężko pracować, licząc na sukces w przyszłości, albo próbować coś ugrać w Warszawie. Dotyczy to zresztą nie tylko posłów prawicowych. Marginalizowany w PO Sławomir Nitras przyznał publicznie, że chciał porzucić Brukselę, bo „prawdziwa polityka jest w parlamentach krajowych”. Dlatego walczył o zgodę władz partii na start w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych, zresztą bezskutecznie.
Inną drogą próbowała pójść Joanna Senyszyn z SLD, która – podobnie jak Nitras – posłując w polskim Sejmie, brylowała w mediach, by po wyprowadzce do Brukseli zniknąć z pola widzenia. W grudniu wystartowała w wyborach na szefa Sojuszu, rzucając wyzwanie Leszkowi Millerowi. Nie wyjaśniła jednak, jak chciałaby pogodzić obowiązki w Brukseli z kierowaniem partią. Te dylematy rozstrzygnęli sami członkowie SLD, wybierając na swego szefa byłego premiera. To, czego nie dokonała Senyszyn, udało się za to innemu europosłowi – Paweł Kowal od czerwca ubiegłego roku jest szefem PJN. Ale o sukcesie w jego przypadku trudno mówić, bo pod jego rządami partia radzi sobie słabo – po ostatnich wyborach parlamentarnych wręcz gaśnie w oczach.
Są jednak i tacy europosłowie, którzy zajmują się polską polityką, bo takie dostali zadania z centrali. Jacek Protasiewicz z PO kierował kampanią PO w wyborach parlamentarnych. Do tego od dłuższego czasu pełni obowiązki szefa struktur Platformy na Dolnym Śląsku.
Tomasz Poręba, szef sztabu PiS w ostatnich wyborach parlamentarnych, uznawany jest za brukselskie ucho i oko prezesa partii. Jednym z jego głównych zadań jest reagowanie na wszelkie próby knucia i spiskowania wśród europosłów PiS oraz informowanie o tym centrali. Paweł Kowal nazywa Porębę operatorem Jarosława Kaczyńskiego w Brukseli. Operatorem całkiem skutecznym, bo to za jego pośrednictwem karząca ręka prezesa dosięgnęła Michała Kamińskiego, który po odejściu z PiS przestał pełnić funkcję szefa frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (do niej należą posłowie PiS).
Pierwszymi, którzy wpadli na pomysł, że politykę w Polsce da się robić z Brukseli, byli ówcześni pisowscy spin doktorzy – Adam Bielan i właśnie Michał Kamiński. Jako eurodeputowani w 2005 r. prowadzili kampanię parlamentarną PiS oraz prezydencką Lecha Kaczyńskiego, a następnie czuwali nad wizerunkiem partii i prezydenta (m.in. tworzyli spoty reklamowe i orędzia głowy państwa). Co więcej, Bielan z Brukseli – jako rzecznik partii – kierował polityką informacyjną PiS. Kamiński w końcu porzucił europarlament, przechodząc w 2007 r. do Kancelarii Prezydenta, by ratować podupadającą popularność Lecha Kaczyńskiego.
W ogóle aktywność polskich europosłów w kadencji 2004–09 jeszcze częściej niż w obecnej objawiała się w podziałach, rozłamach i wewnętrznych niesnaskach. Z 10 deputowanych rządzonej wówczas twardą ręką przez Romana Giertycha Ligi Polskich Rodzin na koniec kadencji został tylko jeden – jego ojciec Maciej Giertych, który zresztą już po roku chciał porzucić Brukselę, startując w wyborach prezydenckich.
Rozpadła się też grupa Samoobrony, która startowała z sześcioma europosłami, by po kolejnych podziałach i rozwodach zostać z dwoma, oraz PSL, które osiem lat temu wprowadziło do PE czterech europosłów, a na koniec kadencji zostało z jednym. Zbigniew Kuźmiuk, Janusz Wojciechowski i Zdzisław Podkański, po konflikcie z kierownictwem ludowców, najpierw zostali wyrzuceni z partii, po czym założyli własną – PSL Piast (dziś wszyscy są w szeregach PiS).
Co ciekawe, rozłamy omijały PO oraz SLD, z których przez dwie kadencje europarlamentu nie odszedł żaden deputowany (Paweł Piskorski został usunięty z szeregów Platformy). To zrozumiałe o tyle, że obie partie należą do największych frakcji w PE – Europejskiej Partii Ludowej oraz Partii Europejskich Socjalistów (z niej wywodzi się nowy przewodniczący PE Martin Schulz), które mają ogromny wpływ na obsadę stanowisk w europarlamencie.
Europoselska odwaga, oprócz politycznej niezależności, ma także inne, bardziej przyziemne podłoże. To przede wszystkim 6,2 tys. euro miesięcznej pensji na rękę. Do tego dochodzą diety, 304 euro za każdy dzień obecności na posiedzeniach plenarnych i komisjach. Brak podpisu to obcięcie diety, ale to jedyna sankcja, bo faktycznej obecności podczas obrad nikt nie sprawdza. – Od początku tej kadencji na posiedzeniu bardzo ważnej komisji konstytucyjnej czy na spotkaniu członków równie ważnej delegacji UE–USA nie pojawił się nikt z PiS, Solidarnej Polski czy PJN – mówi jeden z polskich eurodeputowanych. Nie muszą bać się konsekwencji, bo należą do marginalnych frakcji: Europejskich Konserwatystów i Reformatorów oraz Europy Wolności i Demokracji, które przez palce patrzą na aktywność swych posłów.
Podróże do kraju też są finansowane z kieszeni podatników. Na utrzymanie biur w kraju deputowani mają do dyspozycji 4,5 tys. euro miesięcznie, a na utrzymanie asystentów, pracowników oraz na ekspertyzy dodatkowo 19 tys. euro miesięcznie. Spokojni mogą być nawet o emeryturę. 3,5 proc. uposażenia na składkę emerytalną za każdy rok w Brukseli daje po pięcioletniej kadencji prawo do 1,3 tys. euro emerytury (gdy poseł skończy 65 rok życia).
Pieniądze przekładają się również istotnie na wyższy komfort sprawowania mandatu i możliwości działania. – W europarlamencie mamy dziesięciokrotnie lepsze narzędzia niż w polskim Sejmie. Ja mam pieniądze na 10 asystentów, w tej kadencji zorganizowałem już 90 różnych eventów. A w Sejmie posłowie PiS muszą wisieć u klamki prezesa, jeśli chcą cokolwiek zorganizować – mówi Marek Migalski. Paweł Kowal twierdzi, że 10 tys. na biuro, które dostawał w Sejmie, to za mało, by oprócz zatrudnienia pracowników i wynajęcia biura mógł chociażby zamawiać ekspertyzy. – Efekt jest taki, że politycy w Polsce trzymają się partyjnej centrali. A PE daje możliwość zorganizowania pracy na naprawdę wysokim poziomie – zapewnia.
Pytanie tylko, czy w przypadku tkwiących w rozkroku polityków to dobrze zainwestowane pieniądze.