W czwartek, kilka minut po godzinie dwudziestej 28 ministrów obrony państw członkowskich NATO zasiadło do wspólnej kolacji. Trudno powiedzieć, czy im smakowało, bo posiłek przyprawiono gorzką dyskusją. W czasie spotkanie omawiana była kwestia Tarczy Antyrakietowej. I od razu pojawiły się stare problemy.
Rosjanie straszą rozmieszczeniem rakiet Iskander przy naszej granicy. Najwięksi gracze próbują wyszarpać dla siebie lokalizacje dowództw i udział w programach badawczych, bo to setki milionów euro do wydania. Mali gracze, którzy niewiele maja do zaoferowania, protestują przeciw marginalizacji.
Polska, jako gracz wagi średniej manewruje tak, by stać się częścią tarczy, ale przy okazji ugrać coś więcej. Głośno protestujemy przeciw Iskanderom, ale nie mamy nic przeciwko powrotowi do pomysłu stacjonowania amerykańskich myśliwców F-16 na polskich lotniskach. Tuż przed kolacją potwierdził to szef naszego MON Tomasz Siemoniak. Rosjanom się to nie spodoba. Z pewnością również nie wszystkim w Polsce. Szybko pojawią się słyszane już wcześniej głosy, że tarcza bardziej nas narazi, niż ochroni.
Choć nowy pomysł na tarczę brzmi bardziej realistycznie, niż ten lansowany przez administrację Busha (teraz mamy zespolić ze sobą już istniejące elementy, a nie wymyślać wszystko od zera), warto mu się uważnie przyjrzeć. Jeśli tarcza ma być tylko sposobem na podtrzymanie sensu istnienia NATO, które wyraźnie szuka dla siebie nowej formuły, to Polska rzeczywiście musi się mocno zastanowić, czy warto. Jeśli jednak uda się pokonać narodowe egoizmy i stworzyć sprawny system obronny, to trzeba będzie się schować za tą tarczą.