W spółkach kontrolowanych przez Skarb Państwa trwa kadrowe trzęsienie ziemi. Choć po wyborach układ polityczny nie uległ zmianie, nowy minister skarbu robi generalne porządki. Do dymisji podali się już prezesi Polskiej Grupy Energetycznej (PGE) i Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa (PGNiG), a w kilku innych spółkach energetycznych (m.in. PKN Orlen) dokonano zmian w radach nadzorczych, co zwykle stanowi zapowiedź zmian w zarządach. Prasa spekuluje, że chodzi o „deschetynizację”, czyli usuwanie ludzi związanych z Grzegorzem Schetyną. Bardziej prawdopodobna jest jednak teoria, że chodzi o gazyfikację, czyli mobilizowanie szefów spółek do inwestycji w poszukiwanie i wydobycie gazu łupkowego. Kto się nie wykaże gorliwością albo mnoży wątpliwości (jak ponoć robił to prezes PGNiG), musi się liczyć z utratą stanowiska.
„Będę wymagał od spółek Skarbu Państwa przedstawienia planów przeprowadzenia w ciągu dwóch najbliższych lat jak największej liczby odwiertów i to jest najważniejsze zadanie z punktu widzenia polityki gazu łupkowego” – zapowiada twardo minister skarbu Mikołaj Budzanowski.
Pierwszy gaz łupkowy płynący do odbiorców rurami już w 2014 r. obiecał Donald Tusk. I to wcale niemało, bo mówi się nawet o 0,5–1 mld m sześc. Hasło więc brzmi: wszystkie ręce na pokład! Nie tylko PGNiG, ale także Orlenu, Lotosu, PGE, Tauronu, Energi, Enei, KGHM. Mają łączyć siły w państwowo-gazowym aliansie i inwestować w łupki. Dlatego minister Budzanowski jest ostatnio częstym gościem w Kancelarii Premiera. Szef Kancelarii minister Tomasz Arabski został wyznaczony przez premiera na koordynatora polityki państwa w dziedzinie gazu łupkowego.
Mamy, według amerykańskich szacunków, gigantyczne złoża. W superoptymistycznej wersji, która zrobiła największą karierę, być może nawet 5,3 bln m sześc.! To „być może” ma tu kluczowe znaczenie, bo Państwowy Instytut Geologiczny, który dysponuje najpełniejszą wiedzą na temat naszych zasobów surowcowych, dystansuje się od tej prognozy. Wiemy, gdzie są potencjalne obszary występowania gazu, ale czy on tam jest, w jakiej ilości i czy jego eksploatacja będzie opłacalna, to trzeba dopiero sprawdzić – twierdzą ostrożni eksperci PIG.
Eldorado (w budowie)
Amerykanie są odważniejsi. Wiedząc, że przez Polskę ciągnie się szeroki pas łupków ilastych, skał zawierających zwykle materię organiczną sprzed milionów lat, w której uwięziony pozostaje gaz ziemny, dokonali obliczeń zakładając, że u nas będzie podobnie jak w USA. Tam z łupków udało się uwolnić tak dużo gazu, że dziś jest on tani jak barszcz. Przekonują, że u nas będzie podobnie. Rozwiercone i hydraulicznie pokruszone skały dadzą tyle samo gazu co w Teksasie, Alabamie czy Pensylwanii.
I tego trzymają się polscy politycy, bo wizja Polski jako mocarstwa gazowego uskrzydla. Pozwala budować scenariusze, w których cudownie rozwiązują się nasze problemy z deficytem finansów, kryzysem energetycznym czy surowcowym uzależnieniem od Rosji. Premier zapowiada, że dochody z gazu łupkowego zapewnią nam emerytury. PiS domaga się stworzenia wzorowanego na rozwiązaniach norweskich i duńskich specjalnego funduszu przyszłych pokoleń, na który pójdą zyski z gazu. Eksperci Instytutu Kościuszki, think tanku związanego z PiS i Solidarną Polską (jednym z założycieli był brat Zbigniewa Ziobry), już martwią się, jak sobie poradzimy z ogromnymi ilościami gazu, jakie mamy mieć. Sugerują konieczność modernizacji budowanego gazoportu, by zamiast przyjmować statki z importowanym skroplonym gazem, skraplał polski gaz i wysyłał w świat. Pojawiło się też hasło powrotu do budowy bałtyckiej rury (Baltic Pipe), którą kiedyś planowaliśmy importować gaz z Danii. Tyle że teraz ten gaz byśmy tam eksportowali.
Wygląda to pięknie, jest tylko jedno „ale”. My tego gazu jeszcze nie mamy i nie wiadomo, kiedy będziemy mieć. W ogóle mało jeszcze wiemy, bo po kilkunastu próbnych odwiertach trudno cokolwiek ocenić. Na razie wszyscy szukają. Chętnych nie brakuje, bo wieść o gazowym eldorado rozeszła się w świecie i ściągają do nas inwestorzy z odległych stron. Są wielkie koncerny naftowe: Chevron, ExxonMobile, Marathon.
W boomie gazowym biorą udział także bogaci Polacy. Pod Poznaniem gazu szuka spółka Aurelian, której udziałowcem jest Jan Kulczyk, działa też Petrolinvest oraz Silurian – spółki związane z Ryszardem Krauze. Niezły interes na łupkach zrobiła już rodzina Podniesińskich. Ich spółka Mińsk Energy Resources uzyskała kilka koncesji w atrakcyjnych rejonach, dzięki czemu mogła je korzystnie sprzedać włoskiemu koncernowi ENI.
Bo obok wielkich branżowych graczy są także małe firmy, które po uzyskaniu koncesji poszukiwawczej i ewentualnie zrobieniu badań sejsmicznych poszukują bogatych, których stać na finansowanie wierceń. Wtedy dzielą się z nimi udziałami albo im sprzedają spółkę. Jest to legalne, budzi jednak obawy, czy przypadkiem tą drogą nie przeniknie do nas kapitał rosyjski i nie będzie próbował opóźnić naszej rewolucji łupkowej. Dla Gazpromu – wierzymy – nasze łupki są śmiertelnym zagrożeniem. Jeśli popłynie z nich gaz, możemy zagrozić rosyjskiej dominacji na rynku europejskim. To najbardziej fantastyczna część mitu, jednak tak atrakcyjna, że stanowi już inspiracje dla sensacyjnych powieści. Na okładce thrillera Zbigniewa Machowskiego „Chciwość jest dobra”, pierwszej łupkowej powieści, pojawia się pytanie „Czy Rosja przejmie złoża polskiego gazu?”.
Z Francuzem na barykady
Minister środowiska wydał ponad sto koncesji na poszukiwanie węglowodorów ze złóż niekonwencjonalnych. Duża część kraju jest już podzielona. Najwięcej koncesji ma PGNiG. Najbardziej oblężony jest pas ciągnący się od Gdańska i Koszalina (łącznie z przylegającym szelfem Bałtyku) aż po Hrubieszów i Tomaszów Lubelski. To potencjalne łupkowe eldorado. Należy do niego także Warszawa. Spora część stolicy jest objęta koncesjami poszukiwawczymi. W niektórych stanach USA gaz łupkowy wydobywa się na terenie miast, więc nie można wykluczyć, że i w Warszawie pojawią się wieże wiertnicze.
Nie wiadomo, jak przyjęliby to mieszkańcy miasta, bo polski ruch antyłupkowy jest słaby i dopiero się tworzy. Nie uczestniczy w nim na razie polski Greenpeace, lecz środowiska związane z Zielonymi 2004, w tym m.in. Radosław Gawlik, były wiceminister środowiska. Ze strony polityków padają już ostrzeżenia, że to działania z inspiracji rosyjskiej, choć łatwiej wykazać inspirację francuską.
Animatorem naszego ruchu oporu przeciw wydobyciu gazu łupkowego jest José Bové, francuski alterglobalista, wiceprzewodniczący komisji rolnictwa Parlamentu Europejskiego. To on działa aktywnie na rzecz zakazu wydobycia gazu metodą szczelinowania hydraulicznego jako niebezpiecznego dla środowiska. We Francji i w kilku innych krajach to się udało. Polska staje się więc łupkową wyspą w Europie. To tym bardziej przyciąga inwestorów. Bo amerykańska rewolucja łupkowa strasznie nakręciła na świecie emocje wokół tego biznesu. Niektórzy mówią nawet o bańce spekulacyjnej.
Wejście do Polski jest stosunkowo łatwe. Opłata rzędu kilkuset tysięcy złotych za koncesję, przy skali inwestycji liczonej w dziesiątkach milionów złotych, czyni ją raczej symbolicznym wydatkiem. Dlatego od wielu miesięcy trwa dyskusja, dlaczego nasze skarby rozdajemy za darmo? Dotychczas przedstawiciele Ministerstwa Środowiska tłumaczyli, że liczą się nie opłaty, lecz zobowiązania inwestycyjne. Warunkiem otrzymania koncesji jest określenie, ile badań sejsmicznych i ile odwiertów badawczych zostanie wykonanych. Trzeba sprawdzić, czy te skarby mamy.
– Od połowy lat 90. proces wydawania licencji miał zachęcać inwestorów do zaangażowania kapitału w naszym kraju – mówi anonimowo jeden z ekspertów. – Lepiej, by firma wydała milion złotych więcej na prace niż na koncesję w sytuacji, gdy nie mieliśmy dobrze udokumentowanych złóż.
Sprawa ponownie jednak znalazła się na cenzurowanym, gdy ABW zatrzymała szefową departamentu geologii i koncesji geologicznych oraz kilku urzędników, zarzucając im korupcję przy udzielaniu koncesji. Przedstawiciele branży gazowej gubią się w domysłach, o co konkretnie chodzi, zwłaszcza że przy okazji wymieniana jest spółka Silurian, której obszary koncesyjne uważane są za mało atrakcyjne. Sprawa jest jednak sygnałem, że coś z tymi koncesjami jest nie tak. Zwracała nam na to uwagę Komisja Europejska, upominając, by koncesje były wydawane w ramach przetargów, a nie na zasadzie kto pierwszy, ten lepszy (obowiązkowe przetargi są dopiero od tego roku).
Gazowy PO-PiS
Dziś nad wydawaniem koncesji czuwa nowy minister środowiska Marcin Korolec i nowy wiceminister Piotr Woźniak – główny geolog kraju. Woźniak przed laty był ekspertem gazowym PiS i dlatego trafił do rządów Marcinkiewicza i Kaczyńskiego jako szef resortu gospodarki. Jego pierwszym zastępcą był Piotr Naimski (odpowiedzialny za bezpieczeństwo energetyczne), wpływowy polityk ze środowiska PiS, autor polityki energetycznej partii. Dlatego były wątpliwości, kto rzeczywiście jest ministrem, a kto zastępcą.
Marcin Korolec w przeszłości był współpracownikiem ministra Woźniaka. Dziś odtwarza w swoim resorcie dawną ekipę ludzi związanych z Naimskim. Jest wśród nich m.in. Maciej Woźniak (nie mylić z Piotrem), były doradca premiera ds. dywersyfikacji, dziś członek gabinetu politycznego ministra Korolca, oraz Rafał Miland, który właśnie przejął obowiązki dyrektora departamentu geologii i koncesji geologicznych po akcji ABW. W branży gazowej spodziewają się, że Naimski może teraz zyskać większy nieformalny wpływ na politykę resortu środowiska w sprawie łupków. To taka cicha realizacja idei PO-PiS. Można to dostrzec po wyważonych wypowiedziach polityków PiS (samego Naimskiego czy związanego z nim posła Przemysława Wiplera) i deklaracjach współdziałania przy prawnych regulacjach sprzyjających wydobyciu gazu łupkowego.
Pierwszym krokiem było wprowadzenie nowego prawa geologicznego i górniczego. – Ustawa to krok w dobrym kierunku. Porządkuje sprawy przyznawania koncesji, ułatwia prace poszukiwawcze, upraszcza procedury wywłaszczeniowe związane z wierceniami. Udostępnia też za darmo wody gruntowe, niezbędne do procesu szczelinowania – wylicza dr Filip Elżanowski, ekspert w dziedzinie prawa energetycznego. Kolejnym krokiem prawnym ma być ustawa o podatku od wydobycia ropy i gazu. – Polska była dotychczas światowym ewenementem, nie pobierając renty surowcowej od wydobycia kopalin. Zmieniamy to zaczynając od miedzi i srebra. W połowie roku będziemy mieli gotowy projekt kolejnej ustawy o podatku od wydobycia ropy i gazu. Inwestorzy zainteresowani gazem łupkowym muszą wiedzieć, w jakich warunkach przyjdzie im działać – tłumaczy Maciej Grabowski, wiceminister finansów.
Dziś opłata eksploatacyjna (tzw. royalities) za wydobycie 1 tys. m sześc. gazu wynosi 5,89 zł i nie trafia do budżetu centralnego, tylko jest dzielona między samorząd lokalny i Fundusz Ochrony Środowiska. Efektywne opodatkowanie wydobycia gazu wynosi (łącznie z CIT) ok. 20–21 proc., czyli bardzo mało. Na świecie najmniej zachłanne kraje biorą przynajmniej dwa razy więcej. Minister zapewnia jednocześnie, że autorzy przepisów zdają sobie sprawę ze szczególnego charakteru biznesu łupkowego, kapitałochłonnego i obarczonego ryzykiem, który musi być premiowany odpowiednim zyskiem. Fiskus nie może przesadzić, bo skończy się jak w kanadyjskim stanie Alberta, skąd firmy szukające gazu po prostu się wyniosły.
Dlaczego w Polsce dotychczas nie było podatku od wydobycia gazu, choć wydobywa się u nas ponad 4 mld m sześc. gazu (konwencjonalnego) rocznie? Bo mamy gospodarkę centralnie sterowaną. PGNiG bardzo drogi gaz musi kupić w Rosji w ramach międzypaństwowego kontraktu i mieszać z surowcem, który wydobywa w kraju. Potem taką mieszankę sprzedaje po cenie, która jest ustalana na drodze administracyjnej. Dopisywanie do takiej ceny jeszcze jakiegoś podatku nie miało sensu. To się jednak skończy, bo zwlekając z liberalizacją rynku gazu, łamiemy prawo UE. Tak więc rewolucja gazowa nie będzie automatycznie oznaczała dla odbiorców niższych rachunków za gaz.
Druga Norwegia?
Bez otwarcia polskiego rynku nie ma też mowy o eksploatacji gazu łupkowego. Trudno oczekiwać, by ktoś podejmował ryzyko poszukiwania i wydobywania gazu, którego cenę będzie ustalał urzędnik. Tym bardziej że wydobycie gazu z łupków jest dużo droższe niż z konwencjonalnego złoża. Jeden pełen odwiert, czyli wykonanie pionowego otworu na kilka tysięcy metrów i dalszego poziomego odgałęzienia, wraz z zabiegiem szczelinowania (kruszeniem skał) kosztuje ok. 15 mln dol. Jeśli trafi się na gaz, to dobrze, a jeśli nie, to kilkadziesiąt milionów złotych trzeba spisać na straty. PGNiG zrobił dwa odwierty, szukając niekonwencjonalnego gazu, i raz trafił (w Lubocinie na Pomorzu), a raz musiał dziurę zasypać (w Markowoli koło Kozienic).
By gaz popłynął do odbiorców, potrzeba nie tylko wielu odwiertów, ale i pewności, że wydobycie się opłaca. Dlatego jak dotąd żadna z firm szukających gazu łupkowego nie wystąpiła do ministra środowiska o koncesję wydobywczą. Prace, jakie wykonały, nie dają jeszcze do tego podstaw. Do tej pory tylko trzy spółki – spośród kilkunastu prowadzących prace – uruchomiły niewielkie testowe wydobycie. Wszyscy powtarzają, że w ciągu kilku najbliższych lat będzie można jednoznacznie odpowiedzieć, jakie jest wysycenie łupkowych skał węglowodorami i na ile stabilnie płynie gaz.
– Poszukiwanie gazu i jego wydobycie to proces kosztowny, skomplikowany i długotrwały. Zwłaszcza ze złóż niekonwencjonalnych, w których praktyczne doświadczenie mają tylko Amerykanie. Nawet jeśli gaz znajdziemy, to rozwiercenie otworów wydobywczych, przygotowanie do produkcji, budowa kopalni itd. musi zająć sporo czasu. Średnio trwa to ok. osiem lat. Nie wiem, dlaczego premier składa tak nierealne zobowiązania – komentuje jeden z menedżerów, prosząc o anonimowość („pan wie, jaka jest teraz atmosfera”).
Szefowie spółek energetycznych kontrolowanych przez państwo przyznają po cichu, że nacisk resortu skarbu na inwestycje w łupki jest tak wielki, że nie mają rady. Muszą wyłożyć pieniądze, choć zrobią to w ciemno i ze świadomością ryzyka. Z jednej strony jest ryzyko polityczne, z drugiej – prawne, bo większość firm to spółki giełdowe, w których Skarb Państwa jest tylko akcjonariuszem. Podejmowanie zbyt odważnych decyzji, które przyniosą straty, może zostać uznane za działanie na szkodę spółki. Spółki energetyczne mają swoje pilne inwestycje i pojawia się pytanie: czy nie lepiej, by PGE, Tauron czy Enea zajęły się odbudową sypiących się bloków energetycznych, niż szukaniem gazu? Zwłaszcza że jedynie PGNiG dysponuje w tej dziedzinie fachowcami.
Wszyscy jednak przyznają, że plan ministra Budzanowskiego (do 2013 r. rozpoznanie zasobów, rok później rozpoczęcie produkcji) jest niewykonalny. W tym roku planowanych jest kolejnych kilkanaście odwiertów, a to za mało, by mówić o rewolucji łupkowej. Może w Lubocinie (gdzie premier składał swoje zobowiązanie) uda się PGNiG szybko rozwiercić i pokruszyć rozpoznawane właśnie złoże, a potem uruchomić wydobycie, ale uzyska się kilkadziesiąt milionów metrów gazu. Tyle, co na potrzeby okolicznych gmin. Do drugiej Norwegii, która zapewni nam gazowe emerytury, droga jeszcze daleka.
Współpraca: Agnieszka Łakoma