Bartosz Sokoliński miał 15 lat, gdy usłyszał Prawdę. Prawda ma prawie dwa metry, chodzi w muszce i zna odpowiedź na wszystkie bolączki ludzkości. – Bardzo mi się podobało, że jest ktoś taki, kto w prosty sposób może rozwiązać wszystkie nasze problemy – opowiada Bartosz. – Zna się na lotach w kosmos, konserwacji angielskiego trawnika, tajnym życiu Kościoła katolickiego i denominacji złotówki. Dla młodego człowieka to ważne, by kogoś takiego spotkać na swojej drodze.
Dlatego, gdy tylko skończył 18 lat, stanął murem za Januszem Korwin-Mikkem i zapisał się do jedynej partii broniącej zasad, honoru i zdrowego rozsądku. Okres był gorący, bo właśnie trwał wewnętrzny przewrót. Młodzi, ale ciut starsi od Bartosza, próbowali wyrzucić z partii jej założyciela – alfę i omegę, od którego wszystko się zaczęło. – Byłem wśród tych, którzy bronili prezesa przed uzurpatorami, zanim sam stałem się uzurpatorem – mówi.
Bartosz dość szybko piął się po szczeblach partyjnej kariery. Jeszcze przed trzydziestką został radnym w Michałowicach, był jednym z niewielu samorządowców UPR w Polsce. Po tym ogromnym sukcesie nawet liczył na wsparcie centrali, ale się przeliczył. – Chodzi o ideę, a nie o ludzi – wyjaśnił mu wtedy wiceprzewodniczący partii Stanisław Michalkiewicz.
A idea jest prosta: UPR jest po to, by odgonić od koryta polityków i wprowadzić ustrój prawdziwej, neoliberalnej sprawiedliwości społecznej.
– Niestety, wcześniej czy później następuje konflikt – opowiada Sokoliński. – Żeby wprowadzić ten program w życie, trzeba najpierw zostać politykiem, a jak się nim już zostanie, to trzeba by się zlikwidować.
Społeczeństwo zawiodło
Historia UPR składa się głównie z rozstań, walk frakcyjnych i rozłamów. Partia korzeniami sięga końca lat 80. W listopadzie 1987 r. 16 osób powołało Ruch Polityki Realnej, by propagować zasady wolnego rynku i idei konserwatywnej. Założyciele dość szybko się rozpierzchli. Jednym z pierwszych, który odszedł, był Stefan Kisielewski, bo nie godził się na przekształcenie partii w stowarzyszenie UPR. Później napisał o liderze UPR: „Troszeczkę fantasta, robi wrażenie pomylonego, ale swoje osiąga i realizuje. Szalenie pracowity”.
Janusz Korwin-Mikke od dziesiątków lat uznawany jest za skandalistę i ekscentryka, który bezskutecznie próbuje zbudować ultraliberalną utopię. Już podczas strajków w 1980 r. stoczniowcy ze Szczecina nie wpuścili go na teren zakładu, uznając jego poglądy za niebezpieczne. Wtedy był radykalnym przeciwnikiem wszystkich związków zawodowych i chciał ostrzec strajkujących przez powoływaniem Solidarności.
W wolnej Polsce jego poglądy jeszcze się wyostrzyły. Od 1989 r. zwalczał wszystkie kolejne rządy zarzucając im lewicowość. Sam chciał budować ultraliberalny raj, dla którego punktem odniesienia byłby XIX-wieczny kapitalizm amerykański. Mikke chciałby obniżyć podatki, zlikwidować wszelkie zasiłki, związki zawodowe, przywileje pracownicze, a starych ludzi powinny utrzymywać wyłącznie dzieci. Jego śmiertelnym wrogiem od lat jest Unia Europejska, czyli „faszyści z Brukseli”, którzy połączyli 27 więzień we wspólny GUŁAG. Praktycznie wszystkim siłom politycznym zarzuca socjalizm. Mikke nie szczędzi inwektyw swoim przeciwnikom. Chwali Hitlera, gani Kwaśniewskiego, i często podkreśla, że nie widzi między nimi różnicy. Nauczyciele dla niego to „zdesperowany motłoch”, konkurencyjne partie to „banda czworga”, a Partia Kobiet to „ekshibicjonistki”. Kolejne, coraz bardziej radykalne wypowiedzi zapewniają mu jednak rozgłos, a brukowce biją się o jego felietony.
Andrzej Machalski i Andrzej Zawiślak też długo z Korwinem nie wytrzymali, przechodząc wkrótce do tworzącego się właśnie Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Robert Smoktunowicz wylądował w końcu w PO, a Ryszard Czarnecki w ZChN, zanim zaczął swą wieloetapową podróż po kolejnych partiach, cumując na razie w PiS.
Swój największy sukces Korwin-Mikke odniósł 20 lat temu, wprowadzając do Sejmu aż trzech posłów. A jedyne, z czego koło UPR zostało zapamiętane w Sejmie, to projekt ustawy lustracyjnej, którą w maju 1992 r. zaproponował Mikke. Dwa lata później na UPR, która liczyła wówczas 3 tys. członków, zagłosowało blisko pół miliona wyborców. To był historyczny szczyt poparcia. Za mało jednak, by przekroczyć 5-proc. próg wyborczy. Wtedy jeszcze wydawało się, że UPR może wypełnić brakujące miejsce po Kongresie Liberalno-Demokratycznym i wystarczy trochę wysiłku, by wślizgnąć się do parlamentu.
Od tamtej pory Korwin-Mikke bezskutecznie próbuje wrócić do polityki wszystkimi możliwymi sposobami. Właśnie przygotowuje się do swojej 20 już porażki, która nastąpi w 2014 r. – Przy każdych kolejnych wyborach prezes powtarzał, że ma bardzo wiarygodne badania dotyczące dwucyfrowego poparcia dla nas – opowiada Bartosz Sokoliński. Młodzi działacze dopytywali, dlaczego nikt o nich nie wie.
– To zrozumiałe – odpowiadał prezes. – Jestem dla nich tak groźny, że muszą milczeć na ten temat.
W 1995 r. rysował podwładnym świetlane perspektywy, obiecując zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Zaznaczył jednak, że na pełną realizację programu trzeba będzie poczekać dwa lata, gdy po kolejnych wyborach UPR przejmie władzę w kraju.
– Niestety, społeczeństwo zawiodło i dało nam tylko 3 proc. poparcia – mówi Sokoliński.
Fazy rozwoju
Życie każdego upeerowca składa się z trzech cykli: umiłowania, reformowania i zwątpienia.
Miłość przychodzi nagle, po przeczytaniu książki, artykułu lub po spotkaniu z Mistrzem.
Julia Pitera, do niedawna minister w rządzie Donalda Tuska, przyszła do UPR w połowie lat 90. – Bo dla nas, samorządowców, było to bardzo interesujące środowisko – mówi. – Tam rodziły się pomysły na bon oświatowy, budżet zadaniowy, finansowanie pomocy społecznej poprzez organizacje pozarządowe.
Przed wyborami samorządowymi 1994 r. upeerowcy poprosili Julię Piterę, by pomogła zorganizować listy na warszawskim Mokotowie. – Zrobiliśmy rewelacyjny wynik i wydawało się, że to początek wielkich sukcesów.
Swojej szansy w UPR szukali też inni ministrowie rządu Tuska – Cezary Grabarczyk (w 1990 r. zaczynał karierę od szefowania UPR w Łodzi) i Paweł Graś (był szeregowym członkiem w Krakowie). – Mikke dawał nam wszystkim proste rozwiązania niezwykle skomplikowanych problemów – mówi Sokoliński.
Głównym lekarstwem na większość bolączek społecznych okazywała się prywatyzacja. Protestowali górnicy? Prezes mówił, że jedynym rozwiązaniem jest prywatyzacja kopalń. Narzekali pacjenci? Doradzał prywatyzację szpitali.
Jedynie wzrost przestępczości proponował ograniczać karą śmierci.
Arkadiusz Klimowicz, burmistrz Darłowa, obecny działacz Platformy i były szef regionalnego UPR, towarzyszył Korwin-Mikkemu w prezydenckiej kampanii 1995 r., jeżdżąc z nim po upadłych pegeerach. – Miał niezwykłą niechęć do jakichkolwiek działań PR – mówi Klimowicz. – Nawet jeśli mówił rzeczy słuszne, to w formie nieakceptowanej przez wyborców. Bo jak pozyskać człowieka z popegeerowskiej wsi, gdy mu się mówi, że jest darmozjadem, któremu po zwycięstwie UPR prezes odbierze zasiłek dla bezrobotnych.
W takich momentach każdy upeerowiec z fazy bezwzględnego umiłowania przechodzi w fazę reformowania. Zauważa, że przy minimalnej korekcie programu i usprawnieniu komunikacji z wyborcami partia mogłaby odnosić sukcesy.
– Tylko niezwykle trudno przekonać do tego prezesa – przyznaje Sylwester Pruś, który z ramienia UPR pełnił funkcję wiceprezydenta Gdańska. W 1994 r. w lokalnych wyborach uzyskali 11-proc. poparcie. Pruś, zanim trafił do Platformy Obywatelskiej, przez wiele lat próbował przekonać prezesa, że współpracując z innymi partiami można zrealizować wiele postulatów UPR. Obowiązywał jednak partyjny dogmat: „Nie zrobimy nic, dopóki nie będziemy mieli szansy zrealizowania całego naszego programu”.
– Okazało się, że program traktowany jest jak Biblia, w której nie można zmienić ani przecinka – opowiada Klimowicz. – Na każdą propozycję korekty ultraliberałowie odpowiadali: nie oddamy nawet guzika. Okazało się, że słowo kompromis nie występuje w słowniku konserwatywnych liberałów.
Klimowicz: – Ja chciałem uprawiać realną politykę, a w UPR było to nierealne.
Faza zwątpienia zwykle poprzedza ucieczkę.
Tomasz Tomczykiewicz, były szef parlamentarnego klubu PO, przyznaje, że będąc burmistrzem Pszczyny próbował nawet realizować program UPR, ale nie było to łatwe. „Żeby znaleźć dla siebie miejsce, trzeba szukać jakiejś innej organizacji” – tłumaczył dziennikarzom „Najwyższego CZASU!”.
Miłość gaśnie
UPR przypomina Morze Bałtyckie, w którym całkowita wymiana wody następuje po 30 latach. – Z tym że w naszej partii odbywało się to znacznie częściej – zaznacza Bartosz.
Po kilku latach młodzi dorastają i dochodzą do wniosku, że z UPR nie osiągną żadnego sukcesu. Przez jakiś czas bezskutecznie próbują zmiękczyć prezesa. Gdy się to nie udaje, przystępują do ataku, domagając się zmian, otwarcia i demokracji. Mikke wyrzuca buntowników, a ich miejsce zajmują jeszcze młodsi wielbiciele prezesa, którzy przez parę lat służą mu wiernie.
Dlatego Przemysław Wipler, obecny poseł PiS i były rzecznik partii Korwin-Mikkego, mówi, że najlepiej ją sobie wyobrazić, jak wielkie urządzenie destylacyjne. Nowi, bardzo młodzi ludzie wciąż się tam wlewają. W procesie partyjnego odparowania większość z nich dość szybko się ulatnia. Trafiają do innych partii. Jednak z każdej kolejnej frakcji wytrąca się kilku najwierniejszych wyznawców prezesa – tych najbardziej oddanych, bezkrytycznych, którzy gotowi są stać przy nim do końca. I to oni stanowią najtwardsze partyjne jądro.
– Do każdej partii ciągną wariaci jak ćmy do światła, ale zwykle się rozpuszczają w masie – tłumaczy poseł Wipler. – Problem w tym, że w UPR jest ich znacznie większe zagęszczenie. Niestety, trudno to wytrzymać na dłuższą metę.
Pod koniec lat 90. UPR przypominał pusty dworzec kolejowy, z którego przeciąg wywiewał pasażerów. Korwin-Mikkego opuścili wówczas najwierniejsi towarzysze.
– Ludzie zrozumieli, że on nie jest politykiem, tylko prorokiem, celebrytą i rodzajem handlowego misjonarza – mówi Wipler. – Jeżdżąc z miasta do miasta, opowiada wciąż te same anegdoty, rozkochując w sobie wciąż nowe pokolenia młodzieży.
Tylko już nie chodziło o partię i władzę, ale o sprzedaż książek. Coraz częściej, zamiast spotkań wyborczych, odbywały się autorskie. Prezes, tak jak autor dobrych kryminałów, próbuje podtrzymać więź ze swoimi czytelnikami. By być zauważalnym, musi się wypowiadać coraz ostrzej, dlatego przylgnęła do niego łatka dziwaka i ksenofoba.
Julia Pitera twierdzi, że w końcu przychodzi otrzeźwienie, gdy zauważa się, że partia jest potrzebna prezesowi, by zapewnić mu rolę celebryty. – Jeśli się funkcjonuje na obrzeżach polityki, trudno jest wdrażać partyjne pomysły – mówi Pitera. – Gdy ludzie to zrozumieli, zaczęli się wykruszać.
Po 10 latach odszedł budować PO wiceprezes UPR Sylwester Pruś. – Janusz Korwin-Mikke pozostanie dla nas latarnią morską, wskazując nam wszystkim właściwy kierunek – mówi Pruś. – Każdy żeglarz wie, że zbyt długo nie można kierować się na latarnię, bo się statek rozbije o skały, więc w odpowiednim momencie trzeba zmienić kurs.
Dla konserwatywnych liberałów nie ma zbyt wielu możliwości wyboru. Albo się płynie prosto z Platformą, albo na prawo z PiS. (Wcześniej wykorzystywano jeszcze tratwy ratunkowe z SKL, LPR, Libertasu, ale zatonęły).
W 1999 r. większość działaczy gdańskiego UPR przeniosła się do Stronnictwa Konserwatywno-Liberalnego, a stamtąd do PO. Z niedobitków wybrano nowe władze, które wytrwały pięć lat, a potem większość czołowych działaczy przeniosła się do PiS.
Właśnie te dwa kierunki ewakuacji były najpopularniejsze wśród rówieśników Bartosza Sokolińskiego. Dzięki temu Stanisław Wojtera został pisowskim radnym Warszawy, a potem, z nominacji tej partii, prezesem Polskiej Organizacji Turystycznej i rzecznikiem TVP. Jego zastępca z UPR Wojciech Bartelski też był radnym, ale przeszedł do PO. Dziś jest burmistrzem warszawskiego Śródmieścia. Sokoliński natomiast prowadzi nieźle prosperującą firmę PR.
Podobnie było z organizacją w Koszalinie. Pod koniec lat 90. Arkadiusz Klimowicz pożegnał się z Korwin-Mikkem, potem związał z Platformą, zostając burmistrzem w nadmorskim kurorcie. Jeden z jego współpracowników – Marcin Sychowski – trafił do PiS, zostając wicewojewodą; drugi – Sławomir Nitras – jest eurodeputowanym PO. Partyjny lokal przejęło miasto i od lat nie słychać w byłym województwie koszalińskim o UPR.
– I zgasła moja miłość – mówi Klimowicz. – Bo z Korwina chłopcy wyrastają jak z krótkich spodenek.
Mistrz przy plaży
W ciągu minionych 10 lat Mikke nie mógł sobie znaleźć miejsca w polityce. Najpierw próbował szczęścia w koalicji z Platformą Obywatelską, potem stworzył Platformę Wyborczą Janusza Korwina-Mikke (pisownia oryg.), a wreszcie wszedł w koalicję z Ligą Polskich Rodzin. Wszystko na nic. Dwa lata temu, jako ostatni z założycieli, opuścił swoją UPR, zanim ta, po licznych walkach frakcyjnych, podzieliła się na dwie części. Od ponad pół roku Mikke stoi na czele swojej nowej partii – Kongres Nowej Prawicy. Zjazd założycielski odbył się w kwietniu w Sali Kongresowej.
– Byłem pod wrażeniem, bo tam zjawiło się ze 3 tys. ludzi – mówi poseł Wipler. Pewne rzeczy się jednak nie zmieniają, więc na sali trudno było wypatrzeć 30–40-latków. Średnia wieku nie przekraczała 21 lat. Wipler zaprosił zatem młodszych kolegów, aby – jak już dojrzeją – szukali go w PiS.
Ostatni raz burmistrz Klimowicz spotkał dawnego Mistrza pół roku temu w swoim kurorcie. Przez 16 lat, kiedy się nie widzieli, on trochę się zmienił. Przytył, posiwiał, lekko zgarbił. Stał obok mostu zwodzonego w towarzystwie wpatrzonych w niego studentów, próbując przemawiać do wracających z plaży wczasowiczów, którzy mijali go obojętnie.
Mówił, że gdy zostanie prezydentem, wsadzi do więzienia tę bandę złodziei, rządzącą krajem. Bo jego celem jest obalenie tego nieludzkiego systemu.
I w tym jest konsekwentny.