Był z aktorami na próbach, chciał pozostać z nimi także podczas przedstawienia. Słynne były jego pogadanki wygłaszane ze sceny po zakończonym spektaklu, kiedy tłumaczył sensy, ale też komentował rzeczywistość, nawet bieżące wydarzenia polityczne. Zawsze wierzył w teatr, który ma coś ważnego widzowi do powiedzenia.
Dziś, kiedy Go zabrakło, możemy powiedzieć, że wyprzedzał swoje czasy, pod wieloma względami był w teatrze polskim pionierem i prekursorem. Na jego premiery konserwatywna publiczność reagowała mniej więcej tak jak dzisiaj odnosi się do propozycji młodych reżyserów. Krytyków też rzadko miał po swojej stronie. Ale nie przejmując się często niesprawiedliwymi recenzjami, po prostu robił swoje. Z klasyką nie obchodził się jak ze świętością. Autor napisał dramat i umarł, a teraz reżyser musi to przełożyć na język współczesności – przekonywał. Miał nawet pomysł, by na plakatach zapowiadających premiery największą czcionką – tak jak w filharmoniach nazwisko wykonawcy – składane było nazwisko reżysera.
Dlatego skracał, dopisywał, łączył z sobą to, co wydawało się nie do połączenia. Miał za to za sobą młodą publiczność, która w latach 70. ubiegłego wieku przychodziła tłumnie do Teatru Narodowego oglądać Daniela Olbrychskiego jako Hamleta, Andrzeja Nardellego jako Kordiana (słynna scena z drabiną), czy zrewitalizowaną „Balladynę”, z jeżdżącą na hondzie Bożeną Dykiel w roli Goplany. Ale w tym samym czasie potrafił zrobić piękne, literackie spektakle według Norwida czy Kochanowskiego.
Najpiękniejsze, najczystsze formalnie przedstawienia przygotowywał jednak na drugiej scenie – w Teatrze Małym, który powstał dzięki jego staraniom. „Miesiąc na wsi” Turgieniewa to było jedno z najlepszych przedstawień tamtych lat, choć do legendy przeszło głównie dlatego, że na scenie była prawdziwa trawa i prawdziwe psy.
Był prawdziwym idolem, chociaż samo słowo było wówczas rzadko używane. Kiedy wychodził z Narodowego od strony ulicy Wierzbowej, czekały na Niego i na Jego aktorów tłumy młodych wielbicieli, proszących o autografy. Nie sprawiał wrażenia, że popularność sprawia mu przykrość.
Do Narodowego przychodził w nienajlepszym momencie. Zastąpił bowiem Kazimierza Dejmka zwolnionego po wystawieniu słynnych „Dziadów”, których zdjęcie przyczyniło się do wystąpień studenckich w 1968 r. Odchodził z końcem 1982 r., na fali zwolnień, które władze dokonywały po wprowadzeniu stanu wojennego. Nie uważał się jednak za kombatanta. Pracował później w różnych teatrach, uczył w łódzkiej szkole filmowej, gdzie m. in. przygotował ze studentami „Wesele”, które zapewne i dzisiaj ucieszyłoby krytyków kibicujących „młodym zdolnym”. Kiedy pod koniec lat 80. objął warszawski Teatr Nowy, próbował odtworzyć zespół z dawnego Narodowego (włącznie z sekretarką panią Wiesią), ale to się już nie udało. Kolejne premiery przechodziły bez większego echa. Nie zawodziła jedynie publiczność młodzieżowa, szkolna, z którą pan Adam prowadził długie rozmowy.
Wrócił gościnnie do Narodowego za kadencji dyrektora Jerzego Grzegorzewskiego i na scenie przy Wierzbowej przygotował poruszający „Taniec ze śmiercią” Strindberga. Oczywiście zagrał Edgara, kapitana artylerii fortecznej, zaś towarzyszyli mu jego dawni aktorzy, Anna Chodakowska i Krzysztof Kolberger.
Od wielu już lat nie pokazywał się publicznie. Docierały do nas jedynie fragmentaryczne wiadomości, że zamknął się w sobie, że tylko czasem odbiera telefony, podobno coś pisze. W przeszłości słynne były Jego jubileusze, kiedy kończył kolejne 5 lat. O 85. rocznicy chyba już zapomniano. A teraz, przeżywszy lat 87, bezpowrotnie zszedł ze sceny.
Największe spektakle pozostały w pamięci starszych widzów. W telewizji leżą w magazynach nagrane przedstawienia, był bowiem Hanuszkiewicz jednym z twórców polskiego fenomenu zwanego Teatrem Telewizji. Najmniej trwałe okazało się natomiast to, co wydawać by się mogło najbardziej trwałe. Czyli gmachy teatrów, w których pracował. Tam gdzie był niegdyś Teatr Mały – dzisiaj sklep. Tam gdzie Teatr Nowy – też sklep…