Kraj

Przyczajona władza

Żakowski o zadaniach dla nowego rządu

Tusk wierzy, że odpowiedzią na kryzys musi być wzmocnienie przywództwa. Tusk wierzy, że odpowiedzią na kryzys musi być wzmocnienie przywództwa. Miroslaw Pieslak / Forum
Przez 20 lat Polska była politycznym pieskiem. Emocjonalna, hałaśliwa, rozhasana, chwilami przymilna, często męcząca. Teraz ma być jak kot. Dyskretna, czujna, opanowana, pragmatyczna. Prawie przyczajony tygrys. Jak się uda – ukryty smok.
Donald Tusk chciał Jana Krzysztofa Bieleckiego m.in. na wicepremiera do spraw gospodarczych. Bielecki odmówił.Peter Andrews/Reuters/Forum Donald Tusk chciał Jana Krzysztofa Bieleckiego m.in. na wicepremiera do spraw gospodarczych. Bielecki odmówił.
Kiedyś, opisując pozycję Donalda Tuska w PO, z przekąsem powtarzano frazę: „Mam Schetynę i nie zawaham się go użyć”.Wojciech Artyniew/Forum Kiedyś, opisując pozycję Donalda Tuska w PO, z przekąsem powtarzano frazę: „Mam Schetynę i nie zawaham się go użyć”.

Podobno premier Tusk buduje nowy rząd. Podobno rozmawia z ministrami (byłymi i przyszłymi). Podobno pracuje nad exposé. Prezydent chciał wiedzieć, co w tym exposé będzie, zanim wygłosi orędzia w parlamencie. Zapraszał ministrów na lunch. Sondował doradców. Niewiele się dowiedział. Rząd jest szczelny jak nigdy. Ministrowie mają sporo czasu na rozmowy, ale sami bardzo mało wiedzą. Premier wzywa, pyta, prosi o sugestie i informacje. Ale mało mówi.

To, co powiedział, przeważnie spaliło na panewce. Chciał na przykład Jana Krzysztofa Bieleckiego na wicepremiera do spraw gospodarczych i szefa jednego z resortów. Waldemarowi Pawlakowi ten pomysł się, o dziwo, podobał. Gotów był się posunąć. Bielecki odmówił. Woli zajmować się strategią. Premier chciał połączyć w jednym ministerstwie środowisko z energetyką. Też raczej nie wyszło. Ćwiczył z doradcami różne inne warianty restrukturyzacji rządu – na przykład połączenie pracy z edukacją. Raczej nic z tego na razie nie będzie. Trudno przełamać opór rozmaitych materii. Kiedy zaczęły się sypać koncepcje, poukładane pod koniec poprzedniej kadencji, premier szczelnie się zamknął. Układanka jest trudniejsza niż kiedykolwiek.

Najbliżsi współpracownicy premiera zgadzają się w zasadzie tylko co do jednego: to nie jest dobra chwila na gwałtowne ruchy. Reformy – tak! Wielkie reformy – nie!

To, czego w takich warunkach najbardziej Polska potrzebuje, jedna z najbliższych premierowi osób ujmuje bardzo krótko: po pierwsze – silne przywództwo, po drugie – robienie dobrego wrażenia na rynkach, po trzecie – trzymanie wydatków, po czwarte – inwestowanie w rozwój.

Silne przywództwo już się realizuje. Kiedyś, opisując pozycję Donalda Tuska w PO, z przekąsem powtarzano frazę: „mam Schetynę i nie zawaham się go użyć”. Teraz również samego Schetyny dotyczy nowa wersja starego powiedzenia: „mam władzę i nie zawaham się jej użyć”. Tusk się zmienił. Zdaniem jednych, podczas kampanii wyborczej, której ciężar w pewnym momencie musiał wziąć na siebie, wsiadając do autobusu. Zdaniem innych, w ciągu pierwszych kilkunastu godzin po wyborach, kiedy powstało wrażenie, że za plecami premiera Grzegorz Schetyna kręci z prezydentem. Może, gdy zdał sobie sprawę, że prawdziwy kryzys dopiero się zbiera i także do nas wcześniej czy później dotrze? A może pod wpływem kumulacji wszystkich tych czynników?

Tak czy inaczej, nigdy wcześniej koledzy nie porównywali Tuska do szekspirowskiego Ryszarda III, który kolejno mordował najbliższych, widząc w nich rywali, aż sam padł ofiarą buntu niedoszłych ofiar. A teraz to robią. To tworzy napięcia po obu stronach. Koledzy patrzą na premiera, jakby mógł ich w każdej chwili politycznie zabić. On z kolei w rządzie i partii tworzy takie personalne konstrukcje, żeby łatwo nie dało się dokonać na nim zamachu i żeby mieć natychmiastowy posłuch. Niezadowoleni mogą sobie najwyżej pomarudzić.

Jeżeli tak mało tego marudzenia słychać, to przede wszystkim dlatego, że większość kluczowych postaci Platformy rozumie, po co premier umacnia przywództwo.

Ze wszystkich prognoz wynika, że Europę, więc także nas w jakimś stopniu, czeka spowolnienie. Może po trzech latach chudych przyjdą dwa lata tłustsze, ale wiele wskazuje, że problemy wrócą. Czyli – być może – czeka nas konieczność zmniejszenia zaplanowanych wydatków i podnoszenia dochodów. Gdy przywództwo jest silne i szef rządu może liczyć, że w razie potrzeby szybko „przytnie” lub „podniesie”, co trzeba, nie ma powodu ciąć ani podnosić na zapas. To ważne, bo „cięcie” i „podnoszenie” zmniejszyłoby popyt wewnętrzny, napędzający polską gospodarkę, i dodatkowo spowolniłoby wzrost, którego utrzymanie jest największym sukcesem pierwszej oraz celem drugiej kadencji Tuska. Od wybuchu kryzysu polski PKB wzrósł prawie o 10 proc., niemiecki o 1,5 proc., słowacki o 2,5 proc., podczas gdy na Łotwie spadł o 19 proc., w Estonii i Irlandii o 12 proc., a średnio w Unii o prawie 1 proc. Dziś wszystkie organizacje międzynarodowe – od Unii po OECD i MFW – przestrzegają, byśmy cięli ostrożnie, koncentrując się na ochronie wzrostu i rynku pracy. Póki będzie wzrost i praca, dług ani deficyt nie staną się problemem.

W najbliższych latach sytuacja zapewne będzie z grubsza taka, że ile wytniemy tłuszczu, tyle zbudujemy mięśni. Tłuszcz to zbyteczne wydatki. Mięśnie to inwestowanie w przyszłość. Na przykład przez zwiększenie wydatków na naukę, edukację, opiekę przedszkolną. O podnoszeniu podatków, żeby wzmacniać mięśnie, raczej mowy nie ma. Ale gdyby był wybór między ślepym cięciem, duszącym krajowy popyt, a takim podniesieniem podatków, które popytu nie zgasi (czyli głównie zwiększeniem obciążeń dla zamożnych), rząd raczej wybierze podwyżkę. Podatki i składki w Polsce należą do najniższych w Unii.

Nieznacznie niższy udział wpływów budżetowych w PKB ma tylko 7 krajów, a wyższy aż 19. Jeszcze ważniejsza jest skala rozpiętości. Najniżej opodatkowana Słowacja zbiera 27 proc. PKB, najwyżej opodatkowana Dania – 49 proc. A Polska – 32 proc. Mądra, umiarkowana podwyżka nie powinna zagrozić naszej konkurencyjności, popytowi, tempu wzrostu ani skłonności do inwestowania. A na przykład oskładkowanie i normalne opodatkowanie umowy o dzieło, do czego rząd wydaje się skłaniać, nie tylko zwiększyłoby dochody budżetu, ale też zmniejszyłoby skalę nieuczciwej i nierównej konkurencji w istotnych dla rozwoju branżach kreatywnych. Podobnie jak (zapewne stopniowe lub częściowe) przywrócenie poziomu składki rentowej, której obcięcie przez PiS kosztuje dziś ZUS blisko 20 mld zł rocznie.

Większe korzyści może nam jednak przynieść to, co od rządu zależy tylko w ograniczonym stopniu, czyli zapowiadane już przez najważniejsze agencje podniesienie ratingu polskiego długu. Gdyby to się udało, pod koniec kadencji ponoszony przez budżet koszt obsługi długu byłby niższy o kilkanaście miliardów. Szanse są duże, bo agencje, które wciąż obniżają państwom ratingi, muszą je komuś podwyższać. W naszym regionie Polska to kandydat numer 1. Trzeba tylko dać im jakiś pretekst poza niskim długiem i deficytem oraz podtrzymaniem wzrostu.

Agencje nie oczekują od nas cudów ani żadnych gwałtownych ruchów. Podobnie jak instytucje międzynarodowe, raczej przed nimi przestrzegają. Wystarczy im sygnał, że zmierzamy w dobrym kierunku. Takim sygnałem może być uchwalenie nawet bardzo łagodnej, rozłożonej na kilkanaście lat ścieżki dochodzenia do wyższego wieku emerytalnego czy nowa ustawa o emeryturach mundurowych. Agencje będą zadowolone, jeśli dzięki zmianom budżet zacznie oszczędzać choćby za kilka lat. Z punktu widzenia wyceny kupowanych dziś polskich obligacji ważniejsze jest to, co według stosowanych przez agencje modeli będzie się w Polsce działo za pięć lat, kiedy przyjdzie pora ich wykupu, niż to, co dzieje się dziś.

Równie ważne jest, by dobrze zauważalne było mocne i trwałe powiązanie polskiej gospodarki z Niemcami. Bo Niemcy mają w Europie taką z grubsza pozycję jak Szwajcaria na świecie. Niemieckie obligacje, mimo wysokiego długu i deficytu, mają opinię bezwzględnie bezpiecznych, dzięki czemu Berlin pożycza praktycznie za darmo. Im bardziej rynki będą nas kojarzyły z Niemcami, a mniej z Europą Wschodnią, tym większa szansa, że będziemy pożyczali taniej, czyli że więcej pieniędzy zostanie nam na krajowe wydatki.

Taka sytuacja zachęca do planowania polityki trzech równoległych ścieżek. Podtrzymywania wzrostu przez utrzymanie popytu (więc także wydatków socjalnych) dziś. Budowania mięśni na przyszłość (przedszkola, stypendia, cyfryzacja, deregulacja). I może nawet odległych w czasie, ale ustawowo zagwarantowanych systemowych oszczędności, które mają wyrabiać nam dobrą opinię agencji i rynków. Tu w otoczeniu premiera raczej nie ma sporów. Sporne są tylko proporcje. Na przykład skala nadziei związanych z gazem łupkowym czy wydatków na cyfryzację, która (czy wraz z drugą fazą odbiurokratyzowania) ma być w najbliższych latach jednym z głównych czynników wzrostu.

W rządzie zwycięża wreszcie dominujący za granicą pogląd, że rozwój to dziś w przeważającej mierze polityka miejska. Naturalne jest więc, że z Ministerstwa Infrastruktury, gdzie ta polityka ginie przy kolejach i drogach, chce ją przejąć Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Ale polityka miejska pasowałaby też do nowego ministerstwa administracji (już bez służb mundurowych). Sprawa jest więc trudna także politycznie, bo wszystko to są resorty, które przypadną kluczowym postaciom koalicji.

Na te trudności nakłada się jeszcze niełatwa konieczność sprostania wprowadzanym przez Unię standardom zintegrowanego (nie resortowego) zarządzania rozwojem i wdrażania nowych form demokracji. Dlatego w nowej Radzie Gospodarczej (którą zapewne dalej będzie kierował Jan Krzysztof Bielecki), obok klasycznych makroekonomistów, znajdą się zapewne eksperci od współczesnych modeli demokracji, partycypacji i mechanizmów deliberacyjnych.

Jakim cudem premier to wszystko poskłada w jedno spójne exposé i opowie w Sejmie, tego on sam chyba jeszcze nie wie. „Byle znów nie gadał trzy godziny, bo to nie ma sensu” – wzdycha bliski doradca. Jeżeli Donald Tusk rzeczywiście wierzy, że odpowiedzią na kryzys musi być wzmocnienie przywództwa, umożliwiające kocią, inteligentną grę z szalejącymi międzynarodowymi rynkami, powinien sięgnąć raczej do swoich niewątpliwych talentów retorycznych niż do bezdennych zasobów informacyjnych ministerstw.

Silny przywódca, jakim Tusk ma być w swojej drugiej kadencji, nie musi opowiadać wszystkiego, co chce zrobić, ani tym bardziej wszystkiego, co przyślą mu ministrowie, ale musi wyraźnie powiedzieć, do czego będzie dążył i jaką logiką będzie się kierował. Trzeba to tylko opowiedzieć tak zgrabnie, żeby inni nabrali przekonania, że pies stał się przyczajonym tygrysem. A może ukrytym smokiem.

Polityka 46.2011 (2833) z dnia 08.11.2011; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Przyczajona władza"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną