Kraj

Delfin i rekin

Kolejny odcinek nudnego już serialu pt. „Zbigniew Ziobro krytykuje partię, ale nie chce jej opuszczać i szanuje prezesa” tym razem może mieć jednak nieoczekiwane zakończenie.

Zbigniew Ziobro albo będzie grał na siebie i zostanie zwykłym, choć piastującym wysokie stanowiska politykiem, albo będzie grać na sprawę, czyli o miejsce w historii. Takie drogi rozwoju widział przed nim prezes PiS, zastanawiając się, którą pójdzie. „Jest ciągle zawieszony między dwoma rozwiązaniami” – pisał w swojej wyborczej książce, przyznając jednocześnie, że wie o tym, iż Ziobro szykowany jest na jego następcę. Problem w tym, jak pisał Jarosław Kaczyński, że sam nie wybiera się jeszcze na emeryturę.

O tym, że Ziobro wróci i będzie kimś bardzo ważnym, wiedziano od wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2009 r. Już wtedy na wiecach wyborczych było widać, że rodzi się nowy lider. Na spotkania w Małopolsce waliły tłumy, a ludzie pytali go, czy zamierza wystartować w nadchodzących wyborach prezydenckich. Były minister uśmiechał się tajemniczo, jak to on, i odpowiadał, że PiS ma swoich liderów – braci Kaczyńskich. I to oni prowadzą partię do zwycięstwa. Zebrał wtedy 335 tys. głosów i zrobił drugi wynik w Polsce. Lepszy był tylko Jerzy Buzek, wybrany później na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego.

Kaczyński zrozumiał, że wyrósł mu konkurent, więc powtarzał: kandydatem na prezydenta będzie mój brat, a Zbigniewa Ziobrę weźmiemy pod uwagę w 2015 r. Ziobro miał wówczas 39 lat. Za sobą kolejny rekord poparcia w wyborach, dwuletnie doświadczenie na stanowisku ministra sprawiedliwości, grupkę oddanych zwolenników w partii, zwanych dzisiaj ziobrystami, oraz sympatię i wsparcie koncernu Tadeusza Rydzyka. Poza tym kilka prokuratorskich postępowań na głowie, komisję śledczą do spraw nacisków, ostre wypowiedzi, którymi zraził sobie centrowych wyborców, a także niechęć mediów. W Brukseli miał dojrzeć i wrócić, gdy burza wokół niego trochę się uspokoi.

Przy każdej nadarzającej się okazji Ziobro zapewniał prezesa, że nie będzie ataku na lidera, sypał głowę popiołem i składał wiernopoddańcze deklaracje. Niewiele to pomagało, bo Kaczyński od czasu do czasu wymierzał mu kuksańce. Czasami jednak chwalił. „Ambitny, zdolny i inteligentny chłopak z Krynicy. Dobrze wychowany”. Ale za tymi pochwałami nie szła żadna realna władza, którą chciałby się podzielić. Jedyne, co zaproponował o wiele młodszemu konkurentowi, to przyzwolenie, by ten mówił mu na „ty”. O takim zaszczycie Adam Hofman czy Mariusz Kamiński mogli tylko marzyć. – Ich relacje są specyficzne – mówi osoba bliska Ziobrze. – Chociaż nieraz między nimi iskrzyło, to Kaczyński ma do niego niebywały sentyment. Traktuje go jak syna, którego nigdy nie miał. Nawet jak mu coś przykrego powiedział, to okazywał potem sympatię, której nie miał dla innych. To działa też w drugą stronę. Zbyszek może nie zgadzać się z Kaczyńskim, ale nie zrobi mu świństwa i nie zakwestionuje jego przywództwa.

Wszystko było dokładnie zaplanowane. Burzę w PiS miały wywołać dwa wywiady Zbigniewa Ziobry, których udzielił tygodnikowi „Uważam Rze” i „Naszemu Dziennikowi”. Mówił w nich rzeczy dość oczywiste, że jeśli PiS zamierza jeszcze kiedyś wygrać wybory, to musi się zmienić. Nie może być partią sterowaną ręcznie z Warszawy. Potrzeba więcej demokracji i wolności. I że trzeba jak najszybciej przewietrzyć zatęchłe struktury. Przy tym zapewniał strategicznie co kilka akapitów, że przywództwo Kaczyńskiego nie jest w ogóle zagrożone i nadal świeci mu on przykładem.

Po przegranych wyborach nie mogłem, tak jak moi koledzy, którzy boją się gniewu Jarosława, chować dłużej głowy w piasek – wytłumaczył swój ruch znajomym. Miał to być głos rozsądku, skłaniający do zadumy i dyskusji, opublikowany na łamach prawicowej prasy, by nie pojawiły się zarzuty konszachtów z wrogiem. Bez szukania winnych i domagania się rozliczeń. – Bo trzeba by było winą za tę porażkę obarczyć samego prezesa, który przez dwa miesiące łagodził swoją kampanię aniołkami na plakatach tylko po to, by na sam koniec odpalić ładunki wybuchowe z Angelą Merkel i wywołać wojnę z Niemcami – tłumaczy jeden z ziobrystów (z POLITYKĄ nie może rozmawiać pod nazwiskiem), który ma za złe prezesowi, że gdy ze wszystkich badań zionęło już klęską i jedyną szansą na odwrócenie trendu byłaby zwycięska debata z Tuskiem, Jarosław zrobił unik, dając nogę z pola walki. – W tych wyborach chodziło o przejęcie centrowego elektoratu. Tę bitwę przegraliśmy – dodaje. O tym Ziobro w wywiadach nie wspomniał ani słowem.

Ponadto nieubłagana logika wydarzeń wskazywała, że musi znaleźć się winny kolejnej porażki. Już podczas kampanii wyborczej otoczenie Kaczyńskiego typowało Ziobrę. Dochodziły stamtąd pomruki, że jeździ po Polsce wspierając swoich kandydatów. – Szukali już wtedy pretekstu, żeby Zbyszka odstrzelić – mówi jeden z ziobrystów. – Uznali, że kwestia przywództwa w PiS rozstrzygnie się w niedalekiej przyszłości, więc lepiej Zbyszka już teraz wyeliminować.

Problem w tym, że Ziobro nie jest sam. Swoją pozycję w partii zaczął budować, gdy w wieku 35 lat został ministrem sprawiedliwości. Swoimi ludźmi, którzy dziś stoją za nim murem, obsadzał kolejne resorty, spółki, agencje rządowe. Otaczał ich ochroną i wspierał, zabiegając o przychylność prawicowych i kontrolowanych przez PiS publicznych mediów. Ziobryści to grupa kilkudziesięciu osób, jak ocenia jeden z nich, z ekspozyturami w centrali, na Wiejskiej, w Brukseli i kilku regionach południowej Polski. – Ludzie, którzy się lubią, mają wspólne doświadczenia i nawzajem wspierają – dodaje.

Paweł Poncyljusz sytuuje ich w okolicach prawej ściany PiS, od której chcieliby w przyszłości odepchnąć Kaczyńskiego. Mają potężnego sojusznika w postaci Radia Maryja i „Gazety Polskiej”. Oprócz Zbigniewa Ziobry liderami tego środowiska są posłowie prawnicy Arkadiusz Mularczyk, Beata Kempa, Andrzej Dera oraz świeżo upieczeni: Bartosz Kownacki i Bartek Romanek. Przez zakon PC nazywani są kompleksem prawniczym.

Można ten konflikt również uznać za spór pokoleniowy, w którym głodni sukcesu 40-latkowie próbują odsunąć od władzy sytych 60-latków, którym wystarcza biuro poselskie i mocne miejsce w ławach opozycji. Więc jest to bój reformatorów z „pecetowskimi złogami”, którym wszystko jedno. Marek Suski mówi jednak, że ziobryści to terra incognita. – Jeśli chcą władzy, to muszą mieć kompleksowy pomysł na rozwiązanie problemów w kraju, a ja znam ich pomysły dotyczące tylko wymiaru sprawiedliwości.

Dla zakonu PC ten atak jest niewybaczalny. – W momencie kryzysu w rządzie kilku kolegów dostarczyło mediom tematu zastępczego. Zamiast rozmawiać o drożyźnie, kolejnych podwyżkach i nieudolności rządu Tuska, zajmujemy się niezaspokojonymi ambicjami naszych kolegów – mówi Suski.

O co chodzi Ziobrze? O władzę – twierdzi Paweł Poncyljusz: – Ma czterdziestkę, duże ambicje, a ustawiono go w kącie. Widzi, że Kaczyński prowadzi partię na manowce, pozbawiając go w przyszłości szans na rządzenie.

Zaproponowane przez Ziobrę reformy opierają się z jednej strony na otwarciu partii i poszukiwaniu nowych twarzy, z drugiej na profesjonalizacji. – Partia ma funkcjonować jak nowoczesna korporacja – mówi osoba bliska Ziobrze. – Ludzie muszą być premiowani za skuteczność działania, a nie za zasługi sprzed lat.

Pierwszą próbą miały być wybory przewodniczącego Klubu Parlamentarnego PiS. Ziobryści mieli się policzyć i pokazać realną siłę. Od początku było wiadomo, że nie mają żadnych szans na przeforsowanie własnego kandydata. Zgodnie ze statutem partii zgłosić go może jedynie prezes, a Jarosław nie ukrywał, że jego faworytem jest Mariusz Błaszczak. Rachunek miał być prosty: kto jest za Ziobrą, zmianami, otwarciem i demokracją partyjną, ten powinien głosować przeciwko Błaszczakowi. Atutem ziobrystów było bezpieczne, czyli tajne głosowanie.

„Dowiemy się, ile szabel liczy ta grupa i czy prawdziwe są informacje przekazywane dziennikarzom przez jej anonimowych członków, że liczy ona ok. 50 parlamentarzystów” – spekulował na blogu Ludwik Dorn. Jego zdaniem, jeśli przeciwko kandydaturze Błaszczaka opowie się rzeczywiście 50 parlamentarzystów (na 157 posłów i 31 senatorów), to znak, że w PiS są już dwa ośrodki władzy.

Ubiegłotygodniowa próba sił pokazała jednak, że ziobryści mogą liczyć tylko na 22 posłów (tylu głosowało przeciwko Błaszczakowi). Nie wiadomo, jak policzyć tę dziewiątkę, która oddała nieważne głosy lub się wstrzymała.

– Jeśli patrzeć na ten wynik w kategoriach próby sił, to była katastrofa – mówi poseł Suski. – Jak się nie ma pewności co do wygranej, to się nie podejmuje walki. Skazali się na porażkę, a to świadczy o ich dyletanctwie politycznym. Ziobro posłał swoich ludzi na pewną przegraną. Przy okazji pokazał słabość swojego zaplecza.

Marek Suski twierdzi, że Zbigniew Ziobro właśnie zmarnował swoją szansę na przejęcie partii w przyszłości. – Gdyby cierpliwie szedł tą drogą, to w długiej perspektywie mógł mieć nie tylko przywództwo, ale też powalczyć o prezydenturę.

Paweł Poncyljusz, bazując na własnych doświadczeniach, wie, że prezes uruchomił machinę zniszczenia, której nikt już nie zatrzyma. Ziobryści muszą dziś walczyć o przetrwanie. Jeden z nich, Andrzej Dera, twierdzi jednak, że sprawa rozwodu nie jest jeszcze przesądzona: – Jeśli wyjaśni się nieporozumienia, to małżeństwo może dotrwać do złotych godów.

Jeśli jednak Ziobro wystąpi z PiS lub zostanie z niego usunięty, może teoretycznie liczyć na około 30 posłów, ale w praktyce mogłoby to być wyraźnie mniej. Chyba że erozja PiS jest znacznie głębsza, niż to widać gołym okiem, choć niewiele na to wskazuje. Miałby zatem Ziobro najwyżej taki klubik jak PSL czy SLD, a pozycję jeszcze słabszą, gdyż bez szans na włączenie się do jakiejkolwiek układanki.

W dodatku Ziobro musiałby znaleźć ważne cechy programowe i wizerunkowe dla nowej formacji, odróżniające go od PiS. Dotąd były minister nie zdradzał żadnych oryginalnych poglądów i kojarzył się tylko z dość represyjną wizją prawa. Paradoksalnie zatem Ziobro może mieć o wiele większe polityczne znaczenie jako delfin nie-delfin PiS, potencjalny lider z nieoszacowanym do końca wewnętrznym poparciem, niż jako rozłamowiec, który mówi „sprawdzam” w momencie, gdy karty okażą się jednak słabiutkie.

Główny problem, jaki ma zatem Ziobro, polega na nieprzystawalności jego politycznego credo do ekspansywnych zamiarów. Kiedy były minister mówi o sensowności powstania dwóch ugrupowań prawicowych, bardziej narodowego, katolickiego oraz bardziej centrowego, to zapewne widzi się na czele tego drugiego, jako bardziej rozwojowego. Stawianie na hermetyczne, katolicko-narodowe ugrupowanie przez tak ambitnego, nastawionego na ekspansję polityka byłoby niezrozumiałe. A już zwłaszcza jeśli rzeczywiście ma ambicje prezydenckie, nierealizowalne z pozycji lidera małego, sekciarskiego ugrupowania.

To ten centro-konserwatywny segment ma pozyskiwać nowych wyborców, podczas gdy formacja katolicka, tradycjonalistyczna, ma trzymać twardy elektorat, który jest ważny, ale się nie powiększa. Kłopot w tym, że sam Ziobro bardziej pasuje do tego tradycyjnego, zamkniętego ugrupowania. To ulubieniec Radia Maryja, a zarazem reprezentant najtwardszych treści pisowskiej doktryny. Ziobryzm to kwintesencja PiS, jego pierwotna istota, zwulgaryzowana wersja IV RP, bez niuansów ideowych Jarosława Kaczyńskiego, za to z silnym rysem prokuratorskim i inkwizycyjnym. Skrajnie upolityczniony wymiar sprawiedliwości, ideologiczna polityka karna, „krąg podejrzeń” i formuły typu „mogło dojść do popełnienia przestępstwa” – to główne elementy doktryny ziobryzmu, a ziobryzm to sam środek idei IV RP.

Zwolennicy byłego ministra jednak przekonują, że ma on to, co elegancko nazywają rezerwami wizerunkowymi, czyli spodziewającą się dziecka żonę (dziennikarkę Patrycję Kotecką), młodość i retorykę nieustępliwej walki z przestępczością, trafiającą nawet do tych, którzy normalnie trzymają się od PiS z daleka.

Jednak fakt, że Ziobro jest nawet bardziej pisowski od Kaczyńskiego, powoduje, że jego szanse na pozyskanie centrowego elektoratu są bliskie zeru. Jeśli istnieje ciepła wersja Kaczyńskiego (choć mało przekonująca i niezapewniająca sukcesu), to nie jest nią Ziobro. Jeśli Ziobro chciałby się pozbyć tego mesjanistycznego, martyrologicznego, posmoleńskiego – w wersji agresywnej – nurtu w PiS, to tu też nie ma wielkiej przewagi nad Kaczyńskim, który raz wycisza, a raz pogłaśnia te wątki. Lider PiS traktuje ten nurt, reprezentowany np. przez „Gazetę Polską”, trochę jak ogon przyczepiony na suwak błyskawiczny: można nim machnąć, ale też w razie potrzeby odczepić.

Nie widać zatem istotnej przewagi Ziobry nad Kaczyńskim. Przeciwnie: wszystkie wady PiS ciążące na wizerunku tej partii, arogancję, bezlitosny insynuacyjny język i złośliwość dobitniej reprezentuje były minister niż były premier. Charyzma Ziobry wydaje się jeszcze bardziej niszowa niż prezesa. Jeśli wziąć pod uwagę, że jeszcze niedawno, na początku ostatniej kampanii wyborczej, bronił w Parlamencie Europejskim ojca Rydzyka, a dzisiaj chce być nowoczesnym konserwatystą i zerka programowo w kierunku PJN, to pojawia się hipoteza, że Ziobrze rzeczywiście chodzi tylko o władzę.

Pytanie, kiedy zrozumie oczywistą prawdę, że tej władzy nie zdobędzie, pozostając najwyraźniejszą w pewnym sensie twarzą IV RP, bo ta koncepcja już sukcesu nie osiągnie. Ale próbując się od niej odcinać, będzie jeszcze mniej wiarygodny niż prezes Kaczyński, który już kilka razy się ocieplał, a wyborów i tak nie wygrał. I ta kwadratura może zdeterminować dalszy los Zbigniewa Ziobry.

Polityka 45.2011 (2832) z dnia 01.11.2011; Polityka; s. 18
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Problem religii w szkole był przez biskupów ignorowany, a teraz podnoszą krzyk – mówi Cezary Gawryś, filozof, teolog i były nauczyciel religii.

Jakub Halcewicz
09.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną