Bardzo ambicjonalnie, jako kwestię honorową, swój start w wyborach do Senatu potraktował Witold Gintowt-Dziewałtowski, były prezydent Elbląga, od czterech kadencji związany z klubem parlamentarnym SLD. W maju dowiedział się, że na powstających listach poselskich koledzy nie mają dla niego miejsca. – Zapytałem wtedy, czy Sojusz zamierza wykorzystać moje doświadczenie – opowiada. Teoretycznie zamierzał, oferując swojemu długoletniemu posłowi piąte miejsce na liście. – Podziękowałem za udział w wyborach i prawdę mówiąc, w ogóle nie zamierzałem w nich wystartować – dodaje Gintowt-Dziewałtowski.
Chociaż był jednym z najlepiej ocenianych parlamentarzystów Sojuszu, w sierpniu, tuż przed wyborami, został usunięty z klubu SLD. Wtedy pojawiła się propozycja, by wystartował jako bezpartyjny kandydat do Senatu, ale z poparciem Platformy. Zgodził się, a Sojusz, by bardziej uprzykrzyć mu życie, wystawił w elbląskim okręgu kontrkandydata, miejscowego lekarza Sławomira Kulę. Miał niewielkie szanse na zwycięstwo, bo faworytem był dotychczasowy senator PiS Sławomir Sadowski. Nie o to jednak chodziło. Kula miał przede wszystkim odebrać głosy Gintowt-Dziewałtowskiemu, a jak się uda, powalczyć o senatorski mandat.
Planu SLD nie udało się zrealizować. Kandydat Kula zajął przedostatnie miejsce, zdobywając nieco ponad 10 proc. głosów. Trzy i pół raza więcej wyborców poparło Gintowt-Dziewałtowskiego i to on został senatorem z Elbląga. – Mam teraz pewną satysfakcję, że sprawdziły się moje spostrzeżenia dotyczące przewodniczącego Napieralskiego i jego hunwejbinów – mówi dziś były poseł Sojuszu i przyszły senator Platformy.
O pamięć Sierpnia ’80
Pojedynek Andrzej Gwiazda kontra Bogdan Borusewicz miał być, według PiS, symbolicznym starciem Polski solidarnej z Polską liberalną. – Ale Bogdan to żaden liberał, tylko związkowiec, który od lat zabiega o sprawy społeczne – mówi Jerzy Borowczak, poseł PO, który razem z Borusewiczem i Gwiazdą organizował na Wybrzeżu strajki w sierpniu 1980 r. Jak twierdzi, drogi obu rozeszły się rok później, na I Zjeździe Solidarności w hali Olivii. Borusewicz stanął wtedy murem za przewodniczącym Lechem Wałęsą, którego kontrkandydatem był Andrzej Gwiazda. – Andrzej chciał iść wtedy drogą rewolucji, a Bogdan był za ewolucją. I do dziś nic się nie zmieniło – mówi Borowczak. Dodaje, że jeszcze przed stanem wojennym skończyła się przyjaźń między nimi.
Na dobre poróżnili się w wolnej Polsce. Gwiazda kontestował przemiany po 1989 r., skłócił się z dawnymi kolegami i wylądował na marginesie życia politycznego. Borusewicz po wyjściu z podziemia trafił do Solidarności. Był zastępcą Wałęsy. W 1991 r. walczył o przywództwo związku z Lechem Kaczyńskim. Został posłem Solidarności, Unii Demokratycznej, Unii Wolności, a potem wiceministrem spraw wewnętrznych.
Sześć lat temu wystartował w wyborach do Senatu jako kandydat niezależny, ale z poparciem PO i PiS. Głosami senatorów obu partii został wybrany na marszałka Senatu. Tuż przed wyborami 2007 r. Jarosław Kaczyński oznajmił mu, że nie widzi dla niego miejsca w Senacie i że PiS ma już innego kandydata na funkcję marszałka – Zbigniewa Romaszewskiego. Oferował miejsce na liście poselskiej. – Bogdan poczuł się wtedy urażony i postanowił walczyć – wspomina Borowczak. – Nie miał wielkich nadziei.
Cztery lata temu wystartował jako kandydat Platformy, wygrał zdecydowanie i znów był marszałkiem Senatu, tym razem z nominacji PO. „To było świństwo – pisze w swojej książce Jarosław Kaczyński. – Zdradził, przeszedł do obozu PO i, co zupełnie niezrozumiałe, zaczął nas niekiedy atakować”.
W tym samym czasie na salony powracał Andrzej Gwiazda. Z rekomendacji PiS został przez Senat wybrany w 2007 r. do kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. W czasie senackiego przesłuchania powiedział, że strajki były prowokowane przez SB i w tych prowokacjach brał również udział Bogdan Borusewicz. To tylko pogłębiło niechęć między nimi, trwającą od lat.
Według Borowczaka ostatnie wybory i starcie Borusewicz–Gwiazda było dalszym ciągiem sporu o ocenę Sierpnia ’80 i szukaniem odpowiedzi na pytanie sprzed 30 lat, jaką drogą powinna iść Polska.
Starcie zakończyło się dość przewidywalnie. W okręgu gdańskim zdecydowanie wygrał Borusewicz, na którego zagłosowało 147 tys. wyborców, ponaddwukrotnie więcej niż na Andrzeja Gwiazdę.
O IV RP
Jeszcze dotkliwszą porażkę poniósł Zbigniew Romaszewski, kandydat PiS, który jako jedyny od 1989 r. zasiadał nieprzerwanie w Senacie. Wydawało się, że ten znany obrońca praw człowieka, legenda demokratycznej opozycji, jest pewniakiem. Od lat nie było nikogo, kto mógłby mu zagrozić. Przez wiele kadencji potrafił do siebie przekonać wyborców Solidarności, AWS, PiS, a także PO. Jednak ostatnie cztery lata wicemarszałek Romaszewski stał już tylko po jednej stronie. W kampanii wyborczej zdecydowanie opowiedział się za PiS i Jarosławem Kaczyńskim. W tej kampanii najbardziej zaszkodziło mu porównanie Piotra Staruchowicza ps. Staruch, aresztowanego za pobicie kibica, do prześladowanych w 1976 r. robotników Radomia i Ursusa.
„Mieszkańcy Warszawy wybrali popieranego przez PO Marka Borowskiego – byłego komunistę” – zauważyła z goryczą dzień po wyborach „Gazeta Polska”. Tym dotkliwsza była to porażka, że Borowski zdobył niemal dwa razy większe poparcie od Romaszewskiego (104 tys. do 59 tys.). Zwycięstwo Borowskiego, który startował jako kandydat niezależny, możliwe było dlatego, że poparli go jednocześnie SLD i Platforma.
O wizję lewicy
W 2005 r. Bartosz Arłukowicz zebrał w Szczecinie tylko 7 tys. głosów i w ogóle nie wszedł do Sejmu. Jego kolega Grzegorz Napieralski miał ich dwa razy więcej i stawał się już gwiazdą lewicy. Dwa lata później znów górą był Napieralski, zwyciężając 29 tys. do 21 tys.
Tylko że wiosną 2011 r. Arłukowicz z anonimowego posła, dzięki komisji hazardowej, wyrastał na gwiazdę lewicy. Brylował w prasie, udzielał wywiadów, zjednywał sobie elektorat. Popularny poseł szybko popadł w niełaskę u przewodniczącego SLD, który chciał go od siebie uzależnić i pozbyć się konkurenta ze Szczecina. Przyparty do muru Arłukowicz sam zrezygnował z Sojuszu, a Platforma zaproponowała mu od razu pierwsze miejsce na liście.
Napieralski wahał się długo, czy wystartować w Szczecinie czy w Warszawie. Zdecydował się, gdy buntem zagroził Ryszard Kalisz, domagając się jedynki w Warszawie. Nie miał już wyjścia. – Liczył, że jak rzuci pieniądze i ludzi, to wgniecie Arłukowicza w ziemię – dodaje polityk szczecińskiej lewicy.
Walka Arłukowicza z Napieralskim nie była zwykłym politycznym starciem liderów list, bo miała swój podtekst osobisty, zrozumiały dla szczecińskiego wyborcy. Dla nich była to batalia między ambitnym, ale prześladowanym przez aparat Sojuszu lekarzem i potężnym, choć młodym, bonzą partyjnym. I nie od razu było wiadomo, kto komu utrze w tym pojedynku nosa.
Bartosz Arłukowicz tłumaczy, że jego personalny wyborczy spór z Grzegorzem Napieralskim dotyczył raczej tego, jaka koncepcja lewicy powinna zwyciężyć. – Czy będzie to lewica otwarta, gotowa do dyskusji i nowoczesna, czy zabetonowana, zbiurokratyzowana i wodzowska. I wyborcy o tym zdecydowali – mówi Arłukowicz. Zdruzgotał Napieralskiego, zdobywając prawie 102 tys. głosów, czterokrotnie więcej niż lider SLD.
Stanisław Gawłowski, wiceminister środowiska i lider zachodniopomorskiej Platformy, uważa, że o sukcesie Arłukowicza przesądziła mocna pozycja PO w regionie i jego osobiste walory. Dodaje też, że miejscowemu SLD bardzo zaszkodziła koalicja z PiS w radzie miejskiej. – Dla lewicowego elektoratu było to nie do przełknięcia.
O przywództwo lewicy
W cieniu walki hegemonów – Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego w Warszawie – toczył się bój między Ryszardem Kaliszem a renegatem z Platformy Januszem Palikotem, bój – być może – o przyszłe przywództwo na lewicy.
Faworytem w tym warszawskim pojedynku był Kalisz – jeden z najbardziej rozpoznawalnych i popularnych polityków Sojuszu. By stanąć na czele warszawskiej listy SLD, musiał stoczyć zacięty pojedynek z przewodniczącym Grzegorzem Napieralskim, który chciał go zesłać dopiero na trzecie miejsce. Został jedynką, gdy zagroził, że w ogóle nie wystartuje. Był murowanym faworytem, bo jego konkurentowi – liderowi listy Ruchu Palikota – przed wyborami nikt nie dawał żadnych szans.
W trakcie kampanii Palikot jednak śmiertelnie ugodził Kalisza, ujawniając jego nielojalność. Przypomniał, że rok wcześniej knuł on z nim przeciwko Sojuszowi i zamierzał opuścić partię. Po ucieczce z Sojuszu Kalisz miał stać się jednym z liderów Ruchu Palikota. Przestraszył się jednak. „To było dla niego trudne do przeskoczenia mentalnie – napisał w swojej książce Janusz Palikot. – To jak ucieczka z domu, jak przecięcie pępowiny”.
Palikot pisał także, że lider warszawskiej listy Sojuszu jest egocentrykiem i megalomanem. „Jest absolutnie przekonany, że dźwiga całą lewicę na swoich barkach, że za nim stoją tłumy wielbicieli”. Ma też niepohamowane ambicje i (podobnie jak Palikotowi) marzy mu się fotel prezydenta RP.
To Janusz Palikot, który do niedawna w ogóle nie istniał w sondażach, ostatecznie zdobył prawie dwa razy więcej głosów niż Ryszard Kalisz (95 tys. do 53 tys.). Mimo tej porażki Kalisz jest jedynym, jak na razie, kandydatem na nowego szefa Sojuszu. Uważa, że to nie książka Palikota, ale postawa Napieralskiego odstraszyła od niego wyborców.
Rzecznik Sojuszu Tomasz Kalita, który w Krakowie stracił mandat na rzecz transseksualnej kandydatki Ruchu Palikota Anny Grodzkiej, nie może pojąć tego, co się stało: – Nie widziałem jej żadnej ulotki, żadnego plakatu, żadnej debaty, w której brałaby udział, więc przypuszczam, że niewielu wyborców ją znało – mówi Kalita. – Jej jedynym atutem było to, że uosabiała w Krakowie Janusza Palikota. I to wystarczyło.
32-letni rzecznik Kalita ma świadomość, że ta przegrana również jego wykluczyła na razie z polityki. – Ale może jeszcze kiedyś spróbuję.
O prawdę smoleńską
Lekarz pediatra Zuzanna Kurtyka, wdowa po prezesie IPN Januszu Kurtyce, nie mogła uwierzyć, że o senacki mandat z Krakowa (choć z sąsiedniego okręgu) będzie walczył były minister obrony narodowej Bogdan Klich. To wstyd, że zamiast chyłkiem się wycofać z życia publicznego, ma czelność startować – mówiła dziennikarzom.
Ona zaś wystartowała, tak jak większość przedstawicieli rodzin smoleńskich z PiS, by po zwycięstwie energicznie odsłonić prawdę o katastrofie w Smoleńsku. Miała być czarnym koniem wyborów. W trakcie kampanii wydała książkę „Zuzanna Kurtyka: sumienie i polityka”, w której napisała o swoim życiu i poglądach politycznych.
Choć bezpośrednio walczyła o mandat z mało znanym Januszem Sepiołem z PO, z którym ostatecznie wyraźnie przegrała (17 tys. głosów), jej prawdziwymi przeciwnikami byli Donald Tusk i Bogdan Klich. Niestety, gorycz porażki była tym boleśniejsza, że odsunięty przez partię Klich, zesłany do Krakowa, by walczyć o Senat, odniósł spektakularne zwycięstwo zdobywając połowę oddanych w wyborach głosów (ok. 95 tys.).
Wdowa nie mogła się pogodzić z takimi wynikami wyborów. Po swojej porażce dziękowała jednak Bogu, że się w parlamencie nie znalazła, bo musiałaby siedzieć obok Klicha. „Nie odnalazłabym się z posłami i senatorami, którzy nad katastrofą smoleńską chcieli rozciągnąć parasol milczenia” – tłumaczyła dziennikarzom, dodając: „Rząd PO nie został wybrany przez naród, tylko przez społeczeństwo. Narodem jesteśmy my!”.