Kraj

Wirtuoz cudzych emocji

Jarosław Kaczyński i jego cud tworzenia. Niezadowolonych

Większość głośnych haseł Kaczyńskiego brała się z analizy społecznych lęków, które świetnie wyczuwał. Większość głośnych haseł Kaczyńskiego brała się z analizy społecznych lęków, które świetnie wyczuwał. Mirosław Gryń / Polityka
Od wielu lat Jarosław Kaczyński zbiera głosy niezadowolonych wyborców. Jednak ta obserwacja stanowi dopiero połowę prawdy. Bo równolegle prowadzi drugą, znacznie ciekawszą grę – on sam tych niezadowolonych tworzy. I jest w tym wirtuozem.
Powszechnie uważa się, że Kaczyński zaraża ludzi swoimi obsesjami.Mirosław Gryń/Polityka Powszechnie uważa się, że Kaczyński zaraża ludzi swoimi obsesjami.
Kaczyński zdaje sobie sprawę, że swoimi księżycowymi ideologiami dewastuje ludziom umysły.Mirosław Gryń/Polityka Kaczyński zdaje sobie sprawę, że swoimi księżycowymi ideologiami dewastuje ludziom umysły.
Robert Krasowski.Polityka Robert Krasowski.

W starych, dobrych dla populistów latach 90. Kaczyński nie musiał tego robić. Z powodu recesji i bezrobocia sfrustrowana była większość społeczeństwa, niezadowolonych wystarczało dla wszystkich – i dla prawicy, i dla lewicy. Dziś jest inaczej, liczba niezadowolonych szybko topnieje, tymczasem ambicje i potrzeby Kaczyńskiego stale rosną. Więc niezadowolonych musi tworzyć, musi ich produkować na masową wręcz skalę. Dlatego do umysłów zadowolonych z życia Polaków wprowadza wirus metafizycznego niepokoju. Uczy ich się bać, uczy ich gniewu.

Powszechnie uważa się, że Kaczyński zaraża ludzi swoimi obsesjami. Za tą diagnozą kryje się wątpliwa przesłanka, że Kaczyński jest paranoikiem, miotanym przez własne fobie, a cały jego polityczny fenomen da się sprowadzić do nerwic. Tymczasem z powodów, o których będzie niżej mowa, Kaczyński wydaje się dużo stabilniejszą osobowością. Owszem, jest podejrzliwy, ulega głębokim personalnym uprzedzeniom, jednak tzw. fobie, które poznaje opinia publiczna, stanowią na zimno skonstruowane role. Nie są to osobiste przekonania Kaczyńskiego, ale skierowane do świata komunikaty, których celem jest rozbudzenie w ludziach pożądanego gniewu. Przy czym charakterystyczne jest to, że tkanką tego gniewu nie są emocje samego Kaczyńskiego, bo jak każdy inteligent jest zbyt ekscentryczną postacią, by swoimi emocjami móc zarazić masy. On postępuje odwrotnie, przygląda się społecznej duszy, wychwytuje wrażliwe punkty i potem w nie uderza. Jak każdy zręczny populista swoje tożsamości polityczne buduje nie na własnych emocjach, ale na emocjach cudzych. Ta postawa Kaczyńskiego ma swoją historię, którą warto przypomnieć, bo wyjaśnia przyjętą metodę.

Kłopot Kaczyńskiego zrodził się w 1989 r., kiedy zabłysła jego gwiazda i kiedy okazało się, że w swoim środowisku nie ma szans na szybki awans. Tym środowiskiem była bowiem warszawska lewicowa inteligencja, pełna gwiazd i liderów, w której prym wiedli Geremek, Kuroń, Michnik, Celiński. Po kilku latach, po konflikcie z nimi, Kaczyński będzie dowodzić, że od zawsze był prawicowcem, a lewica korowska pochodziła z innej planety, ale to nieprawda. Kaczyński wyrósł z tego samego świata, prawicowe środowiska, owszem, poznał, ale mocno go rozczarowały, Kaczyński nie znosił wówczas klerykalizmu, w ogóle jego stosunek do religii był chłodny, większość znajomych nie wiedziała nawet, że jest wierzący. Nie lubił tradycji endeckiej, szydził także z romantycznego patriotyzmu, z czołobitnego stosunku do narodowej tradycji. Antykomunizmu nie uczył się z papieskich encyklik ani z książek Hayeka, ale na seminariach byłego marksisty Stanisława Ehrlicha.

Powiedzmy to dobitnie – Kaczyński był typowym działaczem postępowej opozycji. Owszem miało znaczenie, że jego droga nie wiodła przez Marzec, że lęk przed antysemityzmem nie był jego traumą, ale późniejsze podkreślanie różnicy między nim a środowiskiem Geremka było zbudowaną post factum ideologią.

W 1989 r. konflikt Kaczyńskiego z własnym środowiskiem nie miał w sobie nic merytorycznego. Po prostu Kaczyński był piekielnie ambitny, tymczasem starsi nie mieli zamiaru awansować młodego wilczka, którego niecodzienny talent wszyscy już dostrzegli. Mimo poparcia ze strony Wałęsy, Geremek zablokował jego wybór na marszałka Senatu, Mazowiecki zaś nie dał mu funkcji ministra. Kaczyński nie chciał czekać, nie chciał z mozołem bić się o awans w środowiskowej hierarchii, więc poszedł własną drogą. Założył Porozumienie Centrum, ogłosił się chadekiem. Michnik szydził wówczas, że znał Kaczyńskiego od lat i dopiero teraz dowiedział się, że jest chadekiem, sam Lech Kaczyński przyznawał, że do tej pory jego brat był centrystą.

Tymczasem Jarosław Kaczyński rozumował inaczej: skoro jego sektor poglądów był już zajęty przez innych, to wywiesił obce sobie sztandary. Poszedł w prawo, bo tam wyborców było najwięcej. Jak sam potem wyznał, chciał sobie wykuć przestrzeń między lewicą korowską a narodowym katolicyzmem, którego nie cierpiał.

Chadecki kierunek był jednak ślepą uliczką, wtedy prawicowy elektorat wymagał bardziej siermiężnej oferty. W drugiej połowie lat 90., gdy PC coraz wyraźniej szło na dno, Kaczyński zlecił szerokie badania opinii publicznej. Dowiedział się z nich, że wszystkie odmiany centryzmu, także chadeckość, są w Polsce niszowymi ofertami. Agonia PC była momentem przełomowym, wtedy raz na zawsze Kaczyński porzucił potrzebę łączenia politycznych sztandarów z osobistymi przekonaniami. W jego umyśle retoryka polityczna – to wszystko, co mówi na konferencjach, w wywiadach, w dyskusjach partyjnych – stała się tylko narzędziem. Drabiną do władzy. To, co naprawdę zrobi z tą władzą, było już inną kwestią, którą się z nikim nie dzielił.

Ten kierunek politycznej ewolucji był do przewidzenia już od 1989 r. Już wtedy było widać jego skłonność do traktowania polityki jako gry, w której nowe potrzeby dyktują nowe hasła. W ten sposób powstawały teorie kolejnych układów, których patronami byli wpierw Geremek, potem Mazowiecki, Wałęsa, Kwaśniewski. Najbardziej szokujące dla otoczenia było tempo wymiany sztandarów. Na przykład, po wielkiej kampanii na rzecz przyspieszenia, w której wrogami demokracji byli Mazowiecki, Geremek i Kuroń, doszło do konfliktu z Wałęsą. I Kaczyński w ciągu dosłownie kilku dni zmienił diagnozę, oznajmił, że wrogiem demokracji jest Wałęsa, a lekarstwem jest koalicja z Unią. Premier Olszewski nie wierzył własnym uszom, gdy Kaczyński, tuż po powołaniu „rządu przełomu”, przyszedł do niego z żądaniem koalicji z Unią, z zupełnie nowymi sztandarami. I z Geremkiem jako szefem MSZ.

W grze Kaczyńskiego nie było żadnych stałych poglądów, stałe były tylko interesy. Kaczyński z całą swoją intelektualną pomysłowością wzmacniał je sugestywnymi hasłami, w które sam z reguły nie wierzył. Na przykład 4 czerwca 1992 r. postawił głośną tezę o rekomunizacji państwa, w związku z tym, że Olszewski został obalony z pomocą postkomunistycznego PSL, a Pawlak został premierem. Wyznawcy Kaczyńskiego tezę kupili, jednak jej autor wiedział, że rząd Olszewskiego powstał właśnie dzięki głosom PSL. Bo to sam Kaczyński, nie mogąc przepchnąć kandydatury Olszewskiego, jako pierwszy solidarnościowy polityk zerwał z izolacją PSL, poszedł do Pawlaka i poprosił go o wsparcie.

I tak zostało do dziś, jego słowa są tylko narzędziami. Platforma przez lata opisywana była jako obóz odbudowy III RP. Jednak gdy Kaczyński zrozumiał, że PiS nie jest w stanie w pojedynkę przejąć władzy, koalicyjnym partnerem do walki z III RP okazał się SLD, dotąd opisywany jako symbol tejże III RP.

Kto sądzi, że Kaczyński jest tak zaślepiony swoimi fobiami, że nie widzi w tym logicznej sprzeczności, ten się grubo myli. Jest odwrotnie, poglądy, które głosi Kaczyński, są tak dalece nie jego, są tak nieszczere, że w żonglowaniu nimi czasem się pomyli i potem musi się łapać lewą ręką za prawe ucho.

Rysem charakterystycznym retoryki szefa PiS zawsze była przesada. I w diagnozach, i w oskarżeniach. Brała się ona jednak nie tyle z histerycznej natury prezesa, ile z przyjętej metody, której schemat nie zmienił się przez te 20 lat. Kaczyński zawsze, nawet gdy był słaby, atakował najsilniejszego aktualnie gracza. Atakował z pozycji nie tyle krytyki, co totalnej kontestacji. Każdego wroga definiował jako największe zło i źródło nie tyle błędów, ile politycznej katastrofy.

Tak było z Geremkiem, z Mazowieckim, z Wałęsą, z Kwaśniewskim, z Millerem, a teraz z Tuskiem. Kaczyński wyostrzał diagnozę, wiedząc, że mas nie łowi się finezyjną krytyką, lecz oskarżeniami o subtelności cepa. Stąd te wszystkie przeraźliwie prostackie koncepty – Geremka jako sojusznika SLD, Wałęsy jako czynnego agenta, Wachowskiego jako demona, SLD jako układu przestępczego, Tuska jako sługi Rosji i Niemiec.

Oderwany od inteligenckich i centrowych żywiołów, zmuszony szukać elektoratu na społecznych marginesach, Kaczyński nie mógł grać miękkim populizmem, jakiego używał Miller czy Tusk. Na marginesach politykę uprawia się za pomocą młota.

Większość głośnych haseł Kaczyńskiego brała się z analizy społecznych lęków, które świetnie wyczuwał. Mało kto wie, że Kaczyński nigdy nie zamykał się w gabinecie, dużo jeździł po kraju, spotykał się ze zwykłymi ludźmi. Oczywiście to nie był jego świat, występował w roli etnografa badającego obce plemię, ale był obserwatorem bardzo przenikliwym.

O ile Tusk nauczył się populizmu dopiero po powstaniu „Faktu”, którego sukces pokazał mu, jak wygląda umysłowość mas, Kaczyński rozumiał to wszystko od początku III RP. Dostrzegł, jak wielka jest społeczna nienawiść do Balcerowicza, więc zażądał jego odsunięcia. Zobaczył, jak ludzie przerazili się rosnącej przestępczości, i tę kwestię na 10 lat uczynił swoim sztandarem. Zobaczył, jak robotników oburza przejmowanie majątku przez dyrektorów, więc rzucił hasło walki z uwłaszczaniem się nomenklatury.

Z dekomunizacją było podobnie, to także nie był jego pogląd. Po prostu w czasie kongresu PC jakiś działacz rzucił hasło dekomunizacji, po którym sala aż zawrzała z radości. Kaczyński widząc jego siłę, wprowadził je na swój sztandar. Także wielka wojna z korupcją toczona przez 15 lat miała sens, gdy Kaczyński odkrył, że dla masowej wrażliwości korupcja stanowi istotę polityki. Sam Kaczyński w tej kwestii nigdy nie był pryncypialny, co najlepiej pokazała sprawa Telegrafu.

Kaczyński z czasem odkrył także to, co rozumieją zazwyczaj jedynie szefowie bulwarówek. Że masy są nie tylko interesowne, ale także wrażliwe na kwestie symboliczne. Są sentymentalne, patriotyczne i pełne narodowych resentymentów. Że od tego, co włożyć do garnka, ważniejsza bywa narodowa duma, często budowana wokół tak fikcyjnego problemu jak muzeum wypędzonych.

To odkrycie okazało się kluczem do sukcesu Kaczyńskiego w drugiej dekadzie III RP. Polityka historyczna, retoryka wstawania z kolan, grożenia Rosji i Niemcom, okazały się bardziej skuteczne niż straszenie pustą lodówką. Dzięki temu Kaczyński stał się dla prostych ludzi symbolem polityka z wyższej półki. Typem patrioty, wielkiego lidera, prawdziwego przywódcy, który zmaga się nie tylko z prozą życia, ale też pracuje na niwie narodowej historii.

Mocno to komiksowe, ale to właśnie jest dziś jego największym atutem. Kaczyński wie, że polskie społeczeństwo od ponad dwóch wieków było wychowywane w lęku przed Rosją i Niemcami. I teraz nad tym polu zorganizował wielkie polityczne żniwa. Zwłaszcza że wydarzyła się smoleńska katastrofa. Widać było, że z początku Kaczyński nie wiedział, jak zagrać tą kartą. W kampanii prezydenckiej przetestował wariant „prywatnego smutku po bracie”, mającego budzić do niego osobiste współczucie. Gdy jednak wybory przegrał, zmienił taktykę na „patriotyczny gniew z powodu utraconej suwerenności”. I buduje koalicję nie tyle wokół siebie, co przeciw beztroskiemu chłopcu z Sopotu, który nie rozumie losu umęczonego przez historię narodu.

Jak zwykle wszystko rozgrywane jest na zimno. Kaczyński nie ma najmniejszej inklinacji do rozumowania w kategoriach historycznej metafizyki, sam szydził z tego przez całe życie. Z kolei wizja prezesa PiS złamanego przez śmierć brata, który stracił nad sobą panowanie, też nie brzmi przekonująco. Zbyt chłodno rozgrywał smoleńską kartę w kampanii prezydenckiej, by uwierzyć, że z bólu oszalał. On jak zwykle gra swoją starą grę, w której słowa nie są ekspresją myśli, lecz jedynie narzędziem.

Co by zrobił Kaczyński, gdyby wygrał? Trudno przewidzieć detale, ale kierunek jest oczywisty. Nie wykonałby żadnego szalonego gestu. Bo jego marzeniem w gruncie rzeczy było zawsze uznanie elit. Z konieczności stał się pasterzem mas, jednak jego ambicje są stosowne do jego wykształcenia i do środowiska, z jakiego się wywodzi. To było widać, gdy został premierem: polityk, który straszył liberałami, potem z własnej woli obniżał podatki. Bo wbrew pozorom prawdziwe poglądy Kaczyńskiego są raczej mainstreamowe, a aspiracje raczej banalne. Chce być doceniony, chce być szanowany, nie przez masy, którymi gra, ale przez elity, które ceni.

Kaczyński zapewne zdaje sobie sprawę, że swoimi księżycowymi ideologiami dewastuje ludziom umysły, ale uważa, że jego sukces to skoryguje. W ogóle wierzy, że jemu więcej wolno. Że jego inteligencja znacznie przerasta te, którymi wykazać się mogą inni politycy. To zresztą stanowi klucz do szefa PiS. Już 20 lat temu jego centralną emocją stało się poczucie bycia niedocenionym. Przez Unię, przez elity, przez media. Paradoksalnie nie poprowadziło to do frustracji, odwrotnie – w tej silnej osobowości zbudowało poczucie własnej szczególnej wartości.

Kaczyński poczuł się politycznym Norwidem, osobą wyrastającą ponad swoją banalną epokę, niezdolną do uchwycenia jego wielkości. To uczucie silnie pielęgnował w nim brat, który uważał Jarosława za postać na miarę bohaterów narodowej historii. Jak się zdaje, sam Jarosław trochę w to uwierzył. I dziś uważa, że jego osobista wielkość jest mandatem do robienia wszystkiego, co pozwoli mu wrócić do władzy.

Politycy mają prawo do takich zachowań. Pod warunkiem, że mają naprawdę wielki format albo ważną misję do wypełnienia. Jednak mimo uważnej obserwacji, ciągle trudno odnaleźć u Kaczyńskiego zarówno ten format, jak też tę misję. Na pewno Kaczyński jest jednym z najzdolniejszych polskich polityków, co nie zmienia faktu, że od 1989 r. stale gra powyżej własnej wartości. Zachowuje się jak Piłsudski, którym nie jest.

Robert Krasowski, konserwatywny publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i naczelny (w latach 2006–09) „Dziennika”, współtwórca weekendowego dodatku „Europa”. Obecnie współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Polityka 36.2011 (2823) z dnia 31.08.2011; Ogląd i pogląd; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Wirtuoz cudzych emocji"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną