Panie premierze, już sam nie wiem, co powiedzieć. Grubo ponad połowa mojej emerytury idzie na coraz droższe leki. A tu jeszcze dochodzi do tego wszystkiego gaz, prąd, woda. I jeszcze przyznam się do czegoś: nie starcza na jedzenie” – skarży się emeryt Jan, lat 73, w reklamie wyborczej SLD. „Czy wiesz, że benzyna jest już po 5,40? A pamiętasz, jak cztery lata temu wyjeżdżaliśmy i litr był po 4 zł?” – mówi mąż do żony w radiowej reklamie PiS i ostrzega: „a może być jeszcze drożej”. Żona: „co ty, 7–8 zł, kto to wytrzyma?”. W tym momencie do rozmowy włącza się prezes Jarosław Kaczyński, wyjaśniając, że ponad połowę ceny benzyny stanowią podatki i rząd może je zmniejszyć. „Ja obniżyłbym akcyzę, przez co spadłyby ceny benzyny” – zapewnia. Pytany na konferencji, jak uzupełniłby ubytek w budżecie, wyjaśnił, że poprzez likwidację gabinetów politycznych (kilkuosobowych zespołów osobistych współpracowników ministrów, gromadzonych według klucza politycznego). Na wiosnę wybrał się w towarzystwie mediów do sklepu na zakupy i stwierdził, że jest skandalicznie drogo, więc PiS zgłosił propozycję kilkusetzłotowego dodatku drożyźnianego dla emerytów, rencistów oraz ubogich rodzin wielodzietnych.
Akcyzę na benzynę obniżyłby też PSL, mówi o tym głośno wicepremier Waldemar Pawlak. PSL ma również pomysł na emerytury obywatelskie, finansowane przez państwo i wypłacane osobom, które nie odkładały pieniędzy w ramach systemu ubezpieczeń społecznych. Wrażliwe społecznie państwo ludowców wzięłoby też na siebie ciężar finansowania podręczników i pomocy szkolnych dla dzieci i młodzieży od podstawówki aż do liceum. Skąd na to wszystko pieniądze? Premier Pawlak odpowiada: zapewni je szybki wzrost gospodarczy.
Brzmi pięknie – jak wszystkie pomysły wyborcze oparte na wydawaniu publicznych pieniędzy – ale dziś musimy się martwić, jak zapewnić Polsce w ogóle wzrost gospodarczy. Ostatni czarny czwartek na giełdach, kiedy inwestorzy wpadli w panikę i wyprzedawali akcje, uświadomił wszystkim, że stąpamy po wyjątkowo kruchym lodzie. Światowy kryzys finansowy, który rozpoczął się jesienią 2008 r. w USA, wcale się jeszcze nie skończył. Rządom najbogatszych krajów udało się wprawdzie olbrzymim kosztem załagodzić najdotkliwsze objawy, dziś jednak ujawniają się skutki tamtej terapii, ale także niewyleczone przyczyny.
Cały świat więc myśli, jak uchronić się przed drugą falą kryzysu. Również w polskim Sejmie doszło – w piątek – do „debaty na temat reakcji rządu na sytuację na rynkach finansowych”. Żadnej debaty jednak nie było, tylko zwykła partyjna pyskówka. Premier bezlitośnie rugał autorów kolejnych pomysłów, zwiększających zadłużanie Polski. Projekty przejściowego obniżenia akcyzy paliwowej skomentował już wcześniej, że zabawy polityków z benzyną są groźne dla Polski.
– Obniżanie wpływów podatkowych jest dziś rzeczywiście niebezpieczne – przyznaje dr Małgorzata StarczewskaKrzysztoszek, główna ekonomistka PKPP Lewiatan, członek Rady Gospodarczej przy premierze. – Grozi nam spowolnienie gospodarcze, a nadchodzący rok będzie jednym z najtrudniejszych dla naszego budżetu, bo kumuluje się wówczas wiele terminowych płatności.
Ale wszyscy partyjni stratedzy dobrze wiedzą, że ceny to ważna broń w kampanijnym arsenale. Zwłaszcza w PiS pamiętają telewizyjną debatę Tusk-Kaczyński z 2007 r., kiedy lider PO przypierał do muru urzędującego premiera, pytając „czy wie, ile podrożały naprawdę podstawowe dla niezamożnych ludzi artykuły w ciągu dwóch lat waszych rządów?”. Trudno się dziwić, że dziś opozycja mówi podobnym głosem. Za czasów rządów PO-PSL chleb podrożał o 35 proc., cukier o 45 proc., benzyna o 18 proc., prąd o 40 proc., gaz o 26 proc. – wyliczano niedawno na jednej z konferencji Jarosława Kaczyńskiego, a on sam pytał: „gdzie jest premier?”.
W jeszcze dramatyczniejszym tonie temat cen eksploatują tabloidy. „Drożyzna uderzy jesienią” – krzyczy na pierwszej stronie „Fakt”, a na kolejnych zapowiada, że żywność niebawem podrożeje o kilkadziesiąt procent i nawet dokładnie podaje, co ile będzie kosztować. W nawiasie jest informacja drobnym druczkiem, że to szacunki własne. Okładka kolejnego numeru temperaturę podnosi. Okazuje się, że „Polacy mają najgorzej w Europie”. Wewnątrz wywiad z lewicowym ekonomistą Ryszardem Bugajem, w którym ten dość spokojnie analizuje sytuację gospodarczą, ganiąc tak rząd PO, jak i opozycję PiS. Redakcja, świadoma, że mało kto przeczyta tak długi jak na „Fakt” tekst, daje tytuł mający się nijak do wywiadu, ale za to mrożący krew w żyłach: „Polakom będzie ciężko jak nigdy”. Znając historię naszego kraju, nawet tę najnowszą, można się spodziewać w najlepszym razie apokalipsy.
Na słowo drożyzna najbardziej zżyma się prezes NBP Marek Belka. W wywiadzie dla POLITYKI gorąco protestował, twierdząc, że to epitet, i przekonywał, że trzeba mówić po prostu o inflacji. Niezależnie, jak to nazwiemy, rosnące ceny są faktem. Inflacja w okresie od stycznia do maja tego roku skoczyła z 3,6 do 5 proc. To zrobiło wrażenie, choć szybko się okazało, że GUS zmienił metodologię liczenia inflacji, wrzucając do koszyka nowalijki, a te na początku roku są wyjątkowo drogie. Statystyczny wzrost miał więc nieco sztuczny charakter. Mimo to inflacja grubo wyszła ponad tzw. cel inflacyjny, czyli wielkość akceptowaną przez Radę Polityki Pieniężnej, konstytucyjny organ odpowiadający za wartość pieniądza i przeciwdziałający inflacji. Celem jest utrzymanie inflacji w przedziale 2,5–3,5 proc. rocznie. RPP może realizować swoje zadanie, podnosząc lub obniżając stopy procentowe. W ostatnim czasie podnosiła je czterokrotnie. W czerwcu inflacja wynosiła już 4 proc., w lipcu spadła do 3,7.
– W pierwszym okresie mieliśmy do czynienia z zewnętrznymi przyczynami inflacji – rosnącymi cenami surowców energetycznych i żywności na rynkach światowych – wyjaśnia dr Krzysztoszek. Drożała ropa, gaz, cukier, zboże, rośliny oleiste i wiele innych towarów. Każdy wzrost miał nieco inne tempo i inne przyczyny. Jedne towary drożały ze względu na rosnący popyt, inne na kłopoty z podażą. We wszystkich przypadkach wzrosty nakręcała spekulacja, bowiem inwestorzy finansowi, poszukując bezpiecznych sposobów lokowania pieniędzy, upatrzyli sobie światowe rynki surowcowe. Kwitnie handel kontraktami terminowymi na ropę, zboże, metale, cukier itd. I choć jest to handel wirtualny, bez związku z rzeczywistym towarem, oddziałuje na realny poziom cen.
Do tego wszystkiego doszły przyczyny krajowe – wprowadzone na początku roku podwyżki stawek akcyzowych, rosnący z 22 do 23 proc. podatek VAT, a także tzw. ceny administrowane, głównie związane z użytkowaniem mieszkań (energia, woda, ciepło, wywóz śmieci itd.). Drożała żywność, paliwa, transport, ale GUS zarejestrował także szybki wzrost cen odzieży i obuwia. Wahał się kurs złotego, co nie pozostało bez wpływu na ceny wielu towarów importowanych, a także tych, które wymagają zagranicznych surowców. Wzrost kursu szwajcarskiego franka uderzył po kieszeni sporą grupę zadłużonych w tej walucie, ograniczając jej dochód rozporządzalny.
Polacy dostrzegli, że ceny rosną, co zarejestrowały badania ich oceny spodziewanej inflacji. Eksperci są zdania, że te oczekiwania były nawet nieco przesadzone, bo najbardziej wzrosły ceny towarów pierwszej potrzeby, co intensyfikowało wrażenie, że wszystko wokół jest coraz droższe. Wzrosły też oczekiwania inflacyjne przedsiębiorców, czyli ich gotowość do podnoszenia cen. Najwyższe były wiosną. Na ogół jednak wstrzymywali się z podwyżkami, obawiając się, że rynek może ich nie zaakceptować. Tej wstrzemięźliwości sprzyjała umiarkowana presja płacowa ze strony pracowników. Polacy nauczyli się już zasad gospodarki rynkowej i wiedzą, że w okresach niepewności nacisk na podwyżki może wpędzić firmę w kłopoty, a ich samych pozbawić pracy. Dlatego, mimo rosnącej inflacji, płace rosły stosunkowo wolno, ale też nie doszło do szybkiego narastania bezrobocia.
Co przyniosą najbliższe miesiące? Czy spełnią się prognozy „Faktu” i proroctwa ze spotów wyborczych? Eksperci są podzieleni, część przewiduje, że groźba światowej dekoniunktury doprowadzi do spadku cen surowców i paliw. Inni twierdzą, że obecny kilkuprocentowy poziom inflacji będzie się utrzymywał.
– O cenach ropy na światowym rynku nie decyduje dziś popyt i podaż, ale transakcje wirtualne. Na jedną realną baryłkę ropy przypada bowiem 1600 baryłek w transakcjach finansowych. Przewidywanie cen ropy to dziś wróżenie z fusów – ocenia Andrzej Szczęśniak, ekspert branży paliwowej.
W podobnym tonie o rynku zbożowym wypowiada się Rafał Mładanowicz, prezes Krajowej Federacji Producentów Zbóż. Tu też o cenach decydują giełdy towarowe.
– Tegoroczne zbiory zapowiadały się nieźle, liczyliśmy na 24,8 mln t. Jednak marna pogoda sprawiła, że będą o 30 proc. niższe. Gorzej sytuacja wygląda ze zbożami konsumpcyjnymi, lepiej z paszowymi. Myślę, że ceny nie powinny już rosnąć, choć na spadki nie ma chyba co liczyć – przewiduje prezes Mładanowicz.
Czy rząd może coś z tym zrobić? Premier już kilka razy publicznie dystansował się od pomysłów interwencji państwa w celu wymuszenia obniżki cen paliwa czy też zapobieżenia skutkom rosnącego kursu franka. Dlatego PiS nazywa premiera Donald Nic Nie Mogę Tusk. Jednak nawet gdyby u władzy był Jarosław Kaczyński, starający się przedstawić jako człowiek „odważnych decyzji”, jego możliwości byłyby ograniczone. Agencja Rynku Rolnego nie dysponuje takimi zapasami, by ich interwencyjna sprzedaż mogła na trwałe wpłynąć na obniżkę cen. Obniżka paliwowej akcyzy – maksymalnie o 30 gr w przypadku benzyny i kilkunastu w przypadku oleju napędowego – kosztowałaby budżet ok. 0,5 mld zł, a niekoniecznie przyniosłaby oczekiwany spadek cen. Ten pomysł był już ćwiczony w 2005 r. i okazało się, że dużą część obniżki akcyzy przejęły stacje paliw.
Tymczasem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, PKN Orlen w ostatnich dniach ogłosił, że wprowadza na swoich stacjach cenę maksymalną benzyny 95 i oleju napędowego – 5,09 zł. W komunikacie wyjaśniono, że od początku sierpnia cena benzyny spadła już o 30 gr, a koncernowi chodzi o pobudzenie popytu na paliwa. To zrobiło wrażenie
– To zaskakująca decyzja, którą można wyjaśnić jedynie kontekstem zbliżających się wyborów – ocenia Andrzej Szczęśniak. Jego zdaniem Orlen, do którego należy największa sieć stacji, wymusi przedwyborcze obniżki na całym rynku. Lotos, który wyraźnie się zagapił i podniósł ceny w chwili, gdy Orlen ją obniżał, natychmiast skorygował swój błąd. Więc jednak premier coś może, tyle że się tym nie chwali. Może inne kontrolowane przez państwo firmy sektora energetycznego pójdą śladem Orlenu?
Czy wzrost cen, z jakim mamy do czynienia, to już drożyzna? Trudno na to odpowiedzieć, bo słowo drożyzna nie jest precyzyjne, zawiera za to w sobie silną dawkę emocji. Na tym można budować polityczne scenariusze. Okazuje się jednak, że potencjał tych emocji jest w polskim społeczeństwie dość niski. CBOS przeprowadził niedawno badania, z których wynika, że choć 80 proc. społeczeństwa odczuwa wzrost cen, nie widać, by wpłynęło to na pogorszenie ich sytuacji materialnej.
– Polacy nauczyli się wykorzystywać możliwości gospodarki rynkowej. Kiedy rosną ceny, szukają tańszych miejsc, gdzie można się zaopatrywać, towary droższe zastępują tańszymi. Z rosnącymi cenami energii i paliw radzą sobie oszczędzając energię lub korzystając z tańszych środków transportu – wyjaśnia dr Bogusław Półotorak, główny ekonomista Bankier.pl
Zaskakująco wypadamy na tle naszych sąsiadów – Czechów, Słowaków, Węgrów. 39 proc. Polaków ocenia sytuację materialną swojego gospodarstwa jako dobrą, 45 proc. jako ani dobrą, ani złą, a tylko 16 proc. jako złą. Pod względem zadowolenia z ekonomicznych warunków życia górujemy nad naszymi sąsiadami z Grupy Wyszehradzkiej. Na Węgrzech zaledwie 10 proc. ankietowanych jest zadowolonych (Słowacja – 17 proc., Czechy – 34 proc.). Polacy są także największymi optymistami – zaledwie 16 proc. sądzi, że w ciągu najbliższego roku ich sytuacja materialna ulegnie pogorszeniu (Czesi – 41 proc., Słowacy – 26 proc., Węgrzy – 34 proc.). Polacy także najwyżej oceniają stan krajowej gospodarki – stwierdzają badacze CBOS.
Dobrą kondycję Polaków potwierdza też badanie siły nabywczej konsumentów, prowadzone systematycznie przez agencję GfK Polonia. Badacze zaglądają do portfeli, by zbadać zamożność konsumentów i jej geografię.
– Wartość pieniędzy, jakie mogą być wydane przez konsumentów, jest o 6 proc. wyższa niż w 2010 r. W ciągu tego roku wydamy 835,35 mld zł, czyli na przeciętnego konsumenta przypada ok. 21,7 tys. zł. – wyjaśnia Przemysław Dwojak z GfK Polonia. Najlepiej wiedzie się mieszkańcom stolicy – przeciętny konsument jest tu o 69 proc. zamożniejszy od średniej krajowej.
Prof. Janusz Czapiński wraz zespołem od wielu lat prowadzi systematyczne socjoekonomiczne badania jakości życia polskich rodzin w ramach „Diagnozy Społecznej”. W najnowszej, zakończonej niedawno „Diagnozie 2011”, widać wyraźnie spowolnienie tempa wzrostu dochodów osobistych. Jeśli między 2007 a 2009 r. wynosiło ono kilkanaście procent, to między 2009 a 2011 r. zaledwie 2 proc. To zjawisko porównywalne z okresem z początku minionej dekady.
Wciąż jednak mamy do czynienia z bogaceniem się polskiego społeczeństwa. Maleje odsetek gospodarstw, które odczuwają problemy z zaspokojeniem bieżących potrzeb (takich jest 26 proc.). Kurczy się też zjawisko ubóstwa, najszybciej ostatnio wśród rolników. Problem za to narasta wśród rencistów oraz osób żyjących z zasiłków. Stosunkowo bezpieczną ekonomicznie grupą są tymczasem emeryci, których w mediach często przedstawia się jako najbardziej zagrożonych pauperyzacją.
Szybko rosną też oszczędności gospodarstw domowych. Jeśli w 2007 r. w co czwartej rodzinie oszczędności były mniejsze od miesięcznych dochodów, to w 2011 r. takich rodzin było 22 proc. Za to odsetek rodzin mających oszczędności przekraczające półroczne dochody wzrósł w tym okresie z 16,6 do 19,4 proc. Zdaniem prof. Czapińskiego, oszczędności stanowią ważny bufor amortyzujący skutki wzrostu cen. Nie wszyscy mają wprawdzie taki bufor, nie dla każdego jest wystarczający, ale jego istnienie ma poważne znaczenie społeczne i polityczne.
– Struktura społeczna poparcia dla dwóch głównych partii politycznych jest w miarę stała. Te grupy, które najbardziej borykają się z drożyzną, i tak zagłosowałyby na PiS. Ci, którzy radzą sobie z rosnącymi cenami, nie traktują spraw ekonomicznych jako głównego kryterium dokonywanego wyboru politycznego – wyjaśnia prof. Czapiński.
Wygląda więc na to, że ceny przestają być wydajnym paliwem dla polityków. Nie ma potencjału, na którym można budować partie ekonomicznego buntu. Ponad 80 proc. Polaków jest zadowolonych z życia. Co daje im poczucie szczęścia? W pierwszej kolejności zdrowie, potem udane małżeństwo i dzieci. Pieniądze są dopiero na czwartym miejscu.