To jest rząd partaczy, to jest rząd i premier, którzy muszą odejść. Są nieskuteczni, skuteczni będziemy my, bo mamy dobre kadry. Grzegorz Napieralski, a w ślad za nim jego najbliżsi współpracownicy powtarzają te zdania w ostatnich dniach coraz częściej, z pasją i wyraźnym ukontentowaniem. To dokładna kopia słów Jarosława Kaczyńskiego. Już nie słychać o zbieraniu podpisów pod wnioskiem o postawienie Kaczyńskiego i Ziobry przed Trybunałem Stanu. Gdzieś się zagubiły związki partnerskie, liberalizacja ustawy antyaborcyjnej. Wraz z nimi na wyborczych listach „pogubili się” kandydaci o wyrazistych poglądach, jak Wanda Nowicka, działająca na rzecz złagodzenia tej ustawy, czy Robert Biedroń, mogący pokazać, że Sojusz jest otwarty na wszystkich. Ważny jest partacz Tusk i partacze resortowi, członkowie jego rządu.
Rosło, rosło, teraz stoi
Wygląda to na nowe otwarcie kampanii wyborczej SLD, a raczej powrót do koncepcji koalicji z PiS: wspólnym wysiłkiem pokonamy Tuska, a potem Napieralski będzie może nawet premierem. Brzmi jak bajka? Niekoniecznie. W Szczecinie głośno o rozmowach Joachima Brudzińskiego z Grzegorzem Napieralskim i takich właśnie złożonych w imieniu prezesa PiS obietnicach. W końcu panowie znają się znakomicie, są od lat kolegami, wywodzą się z jednego uczelnianego gniazda i krzywdy sobie nigdy nie robili. A rozwój sytuacji politycznej zbliżaniu SLD z PiS sprzyja.
Co się bowiem zdarzyło w ostatnich miesiącach? Napieralski już był w ogródku, już wydawało się, że jest głównym rozgrywającym na scenie politycznej. Ludowcy byli słabi, w sondażach praktycznie przestawali się liczyć, a żadna z głównych partii nie miała szans na samodzielną większość. Wszystko więc miało zależeć od SLD, a inni, ci więksi, mieli płacić. Może nawet posadą premiera dla Grzegorza Napieralskiego, a na pewno teką wicepremiera. Najlepiej do spraw nowych technologii, wraz z nowym resortem – bo nowoczesność to brzmi bardzo dobrze, a do roboty jest niewiele, bo w praktyce zadania są podzielone między resortami.
Tak było jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy SLD płynął na fali prezydenckiego wyniku szefa. Wprawdzie wynik realny nie był aż tak oszałamiający, ale ponieważ spodziewano się gorszego, sukces można było ogłosić. Tym bardziej że sondaże natychmiast wspięły się wysoko, ocierając się o granicę 20 proc., co miało być dowodem słuszności obranej linii, jak twierdził rzecznik partii. Na czym polegała ta słuszność linii, nie bardzo było wiadomo, ale ogólnie było dobrze i nawet samorządowe lanie nie zmąciło pogodnego nastroju.
Teraz zrobiło się mniej świątecznie, sondaże spadają. W górę systematycznie idzie PSL (choć jeszcze zdarzają się gorsze notowania). Ludowcy dość łatwo pokonują granicę 6 proc., czasami sięgają nawet 8 proc., a jak kuluarowa wieść niesie, we własnych badaniach mają wręcz ponad 10 proc. W dodatku wicepremier Waldemar Pawlak mieści się w gronie tych polityków, którym wyborcy ufają najbardziej, co wcześniej się nie zdarzało.
Ludowiec cichy i wierny
PSL jest przewidywalne, dystansuje się od PO, ale bardzo umiarkowanie, pokazuje, że potrafi osiągać kompromisy, a nawet mieć znaczący wpływ na decyzje. Ledwie wicepremier wystąpił o przyspieszenie publikacji raportu komisji ministra Millera, a już znalazł się nieodległy termin, w którym raport można było przedstawić. Ludowcy nie przestraszyli się ataku prezesa PiS, który zarzucił rządowi brak troski o rolnictwo. Zlekceważyli go wręcz twierdząc, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Przypomnieli, że sam Kaczyński nie był entuzjastą dopłat bezpośrednich, o które teraz zamierza walczyć. Stojąc na czele rządu był za tym, by unijne pieniądze przeznaczać raczej na europejską armię, a jego minister rolnictwa zawalił w Brukseli niejedną sprawę.
Ludowcy są mistrzami w osiąganiu swoich celów – obejmują stanowiska po cichu, metodą gabinetowych uzgodnień, wstawianiem swoich ludzi w kluczowe dla nich miejsca. Czy ktoś pamięta, że jednym z ministrów w Kancelarii Premiera jest poseł Eugeniusz Grzeszczak, jeden z najbliższych i najbardziej zaufanych współpracowników Pawlaka? Czy ten minister pojawił się w jakiejkolwiek publicznej dyskusji, w politycznym sporze? Nie, bo jego rolą jest pilnowanie interesów PSL w rządzie. Ludowcy nie pokazują publicznie, w jaki sposób tworzą listy wyborcze, nie ujawniają wewnętrznych sporów, nie kwestionują przywództwa w partii, nie prowadzą dyskusji na ten temat; od lat Pawlak nie ma znaczącego konkurenta. Szansa na niezły wynik PSL i odnowienie koalicji z PO jest więc obecnie większa, niżby się wydawało.
Premier Tusk boi się koalicji trzech partii, która nieuchronnie musiałaby prowadzić do paraliżu, a po PSL (mimo iż uważa się je za hamulcowego wielu reform) wiadomo, czego się spodziewać. Tusk w kampanii nie będzie więc walczył z ludowcami, może nawet pozwalać na różne przedwyborcze dystansowania się od rządu i własne inicjatywy ludowców, bo ceną jest przyszła koalicja. Platforma raczej więc ludowcom pomoże, niż będzie szkodzić, co najwyżej stępi ostrze niektórych pomysłów.
Czy Tusk nie wolałby koalicji z SLD, często w badaniach opinii publicznej uważanej za najbardziej pożądaną i najbardziej naturalną? Wskazują na to także badania prof. Janusza Czapińskiego, który dzieli Polaków w zasadzie na dwie polityczne rodziny; jedną mieszczącą się w przedziale PO-SLD i drugą, której poglądy zbliżone są do tych głoszonych przez PiS i PSL. W polityce przy zawieraniu koalicji ważna jest jednak nie tylko zbieżność poglądów, bo one akurat w partiach bywają bardzo zmienne, ale wzajemne, choćby bardzo ograniczone zaufanie. Tusk wyraźnie Napieralskiemu nie ufa i chyba nie widzi w jego otoczeniu osób, które mogłyby przyszłej koalicji przydać wartości. To oczywiście nie oznacza, że jeśli wyborczy wynik skasowałby ludowców, premier nie zdecydowałby się na koalicję z SLD. Uważnie jednak musi przyglądać się temu, co się w SLD dzieje, z jakim partnerem miałby do czynienia.
Tymczasem w SLD wszystko po nowemu, a raczej paradoksalnie po staremu: sondaże stanęły w granicach wyniku z wyborów prezydenckich Napieralskiego i nie widać, by miało nastąpić jakieś przesilenie. Sam przewodniczący spada w rankingu społecznego zaufania, gdzie nie tak dawno był jeszcze liderem.
Co bowiem zapamiętał wyborca, ten, który się waha? Pamięta, że z SLD odszedł Bartosz Arłukowicz. A odszedł, bo wolał przystać do premiera Tuska (którego wcześniej tropił w komisji śledczej), niż pozostać w ugrupowaniu, z którego kierownictwem nie mógł dojść do porozumienia. Bywał bowiem u Kwaśniewskiego i kierownictwo zaczęło podejrzewać, że chce zostać nowym liderem lewicy. Potencjalni wyborcy pamiętają też, że z polityki postanowił wycofać się Wacław Martyniuk, mówiąc, że w takiej „hucpie” nie zamierza uczestniczyć. Dla nikogo nie było tajemnicą, że już wcześniej podpadł przewodniczącemu, który usunął go ze stanowiska sekretarza klubu (bo nadszedł czas na młodość, a Martyniuk to stara generacja). A potem postanowił go poniżyć dalekim miejscem na liście wyborczej.
Po kolei zresztą wykruszali się kandydaci z większym politycznym stażem i doświadczeniem, bardziej popularni w regionach, bo przesuwano ich na niższe miejsca na listach często wyłącznie dlatego, że byli bardziej popularni od nowych baronów.
Pierwsze musiało się na przykład znaleźć dla Tomasza Kality, najbliższego współpracownika przewodniczącego, rzecznika partii, który zapewnia dobre relacje z dziennikarską młodzieżą. Dostał je w Krakowie, choć przedtem przyrzeczone było prof. Janowi Widackiemu.
Seniorzy, posuńcie się
SLD prowadzi w rankingu „partii drugiego wyboru”, ale praktyka ostatnich lat pokazuje, że im bliżej dnia głosowania, tym bardziej scena polityczna się polaryzuje, odżywa walka dwóch głównych ugrupowań. Tym razem nie będzie pierwszej tury, gdzie jest miejsce na polityczną przekorę i dawanie żółtych kartek dotychczasowym ulubieńcom. W październiku odbędzie się od razu druga tura, więc partia Napieralskiego może nie powtórzyć prezydenckiego wyniku. Dlatego tak istotne, z kim Sojusz idzie do wyborów, kogo wystawia.
SLD właśnie zamknął swoje listy do Sejmu. Ich kształt jest pełnym zwycięstwem przewodniczącego i wiernego mu aparatu. Tylko w Warszawie Ryszard Kalisz wydaje się ciałem nieco obcym, jest jednak zbyt popularny i na dodatek przeforsował w komisji sprawozdanie w sprawie śmierci Barbary Blidy, które powinno być sztandarem Sojuszu. Oprócz tych, którzy wycofali się już wcześniej, nie ma jednak wśród nich jednego z najlepszych posłów wielu kadencji Witolda Gintowta-Dziewałtowskiego, nie ma Anity Błochowiak, która całymi latami bardzo dobrze pracowała w komisji finansów publicznych.
Jest w Gdyni Leszek Miller, powrócił Marek Dyduch, nie ma Józefa Oleksego, którego chciano wysłać do Nowego Sącza, gdzie partia sukcesów nigdy nie odnosiła. Miller w Gdyni też nie będzie miał łatwego zadania, to nie jest jego teren, jego wyborcy. – Chcemy korzystać z doświadczenia zasłużonych działaczy, ale nie na płaszczyznach pierwszoplanowych. To nie Miller czy Oleksy będą odgrywać najważniejszą rolę w Polsce, nie oni będą kandydatami na ministrów – zapowiedział otwarcie poseł Stanisław Wziątek, kandydat Sojuszu na ministra obrony narodowej.
Sprawa została więc postawiona jasno. Po odejściu Arłukowicza, kiedy to na kierownictwo padł strach, że grożą kolejne transfery, w popłochu zaczęło zapewniać o poparciu dla kandydatów do Senatu: Marka Borowskiego, Izabelli Sierakowskiej (wcześniej już uczyniła to jednak Platforma nie wystawiając w tych okręgach własnych kandydatów i przyjmując działaczy SDPL na własne listy) czy Andrzeja Celińskiego.
Jaki wynik osiągnie SLD w tych wyborach, mając w gruncie rzeczy dość słabe listy i nie prezentując wyraźnego przesłania? Partyjny program wydrukowano wprawdzie w kilku broszurach, ale to są zestawy haseł, z których trzeba dopiero coś wybrać. Początkowo wydawało się, że dominować będzie sfera światopoglądowa. To na tej fali Katarzynie Piekarskiej udało się wreszcie skłonić kierownictwo Sojuszu do wniesienia do Sejmu ustawy o związkach partnerskich. Sondaże jednak stały w miejscu, bo te ważne dla lewicy kwestie dla wyborców nie są kluczowe i nie widać było determinacji w ich obronie.
Koalicyjne wiatry
Zużyło się mocno hasło, że skoro walczą dwie prawice, to musi przyjść ten trzeci, by je rozdzielić. Sprawozdanie komisji śledczej badającej okoliczności śmierci Barbary Blidy mogło być przez chwilę orężem, ale stawało się coraz bardziej kłopotliwe od momentu, gdy ludowcy zaczęli rosnąć w siłę. Jak tu walczyć z państwem PiS, z systemem opisanym przez Kalisza, jeśli być może stan powyborczej równowagi sprawi, że koalicja z PiS też będzie możliwa? Ryszard Kalisz zapowiada, że szybko zbierze podpisy pod wnioskiem o postawienie przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Chce, aby ten wniosek pojawił się jeszcze w tej kadencji Sejmu. Ciekawe, czy mu się to uda i kto z kierownictwa SLD podpisze się pod nim.
Trudno inaczej niż taktycznym zbliżeniem z partią Kaczyńskiego wytłumaczyć nagłą zmianę retoryki SLD i naśladowanie pisowskiej, antyrządowej propagandy, zwłaszcza zaś nieustanne uderzanie bezpośrednio w premiera. Jeśli się chce w przyszłości współpracować, to mimo całego krytycyzmu, mimo wyborczej walki, której elementem musi być atakowanie rywala, jest taka granica, której przekraczać nie można. Grzegorz Napieralski i jego sztab świadomie i wręcz prowokacyjnie ją przekraczają.
Kampania wyborcza i związane z nią międzypartyjne gry wprawdzie dopiero się zaczynają i żaden zakręt nie jest wykluczony, ale po różnych oznakach można wnioskować, w którą stronę wieją koalicyjne wiatry.