Podsłuchy, przekupstwo, szantaż – sposoby zdobywania informacji przez brytyjski tabloid należący do Ruperta Murdocha wzbudziły święte oburzenie na całym świecie. W Polsce wszyscy zainteresowani zgodnie uznali, że takiego problemu u nas nie ma. Nie dodali, że jest inny. Kto wie, czy nie większy. Szybko słabnące (czytaj biedniejące) media coraz rzadziej są w stanie samodzielnie odkryć jakąś aferę, wskazać nieprawidłowości.
Wiedza pracowicie gromadzona i po wielokroć sprawdzana, wychodzona – jak to się mówi w dziennikarskim żargonie – w sferach urzędniczych, politycznych, artystycznych, policyjnych, gdzie na zaufanie informatorów pracuje się latami, to raczej dziś chlubny wyjątek niż reguła. Bo po pierwsze, na taki rzemieślniczy mozół (czyli na opłacanie ryzyka, że dziennikarz straci czas) redakcje coraz częściej nie mają pieniędzy. Po drugie, news, który nie jest newsem sensacyjnym, przyciągającym natychmiast wszystkie kamery i mikrofony, nie jest dziś żadnym newsem.
Te kilka wiadomości, które uda się znaleźć danego dnia, siłą rzeczy zaczynają żyć w zamkniętym obiegu. News wrzucony do jednego medium przetacza się przez wszystkie inne – od Internetu, przez radiowe serwisy, telewizyjne wiadomości, po poranne gazety i tygodniki. Albo na odwrót. Media zaczęły się wzajemnie kanibalizować, zbiorowo goniąc za tymi samymi bohaterami i wydarzeniami.
Skąd te newsy się biorą? Jaką metodą zdobyli je dziennikarze? I czy w ogóle musieli zdobywać? A może wymyślili, podkręcili albo sięgnęli po newsa, którego dla nich przygotowano?
Dmuchanie, czyli prawie prawda
Jak nie ma newsa, to trzeba go wykreować – ta prosta zasada najlepiej sprawdza się w mediach elektronicznych, które przez 24 godziny na dobę muszą karmić widzów wiadomościami. Najlepiej, żeby news był sensacyjny i wzbudzał strach, to widz nie przełączy na inny kanał. Dobrze, żeby news dotyczył kobiet, bo te wierniej śledzą interesujące je informacje. Ideałem jest news, z którego można zrobić serial.
Na przełomie stycznia i lutego 2010 r. kilka stacji i rozgłośni radiowych w Polsce na żywo i na gorąco zaserwowało widzom i słuchaczom serial o seryjnym gwałcicielu w Zielonej Górze – akademicki przykład metody dmuchania newsa.
Do pierwszego gwałtu w mieście doszło 9 stycznia na ul. Ułańskiej. Z takiej informacji trudno robi się newsa. Nawet zaprzyjaźnieni policjanci boją się podać namiary ofiary. Zresztą nie bardzo warto się o nie starać. Ofiary gwałtów potrzebują tygodni, żeby móc o tym mówić. A widz chciałby już i teraz. 19 stycznia wydarzył się kolejny gwałt. Sprawca był wyjątkowo brutalny. Zgwałcona i pobita prostytutka – to pobudza wyobraźnię. Przypominają się filmy o seryjnych gwałcicielach. Sprawą gwałtów w Zielonej Górze zaczynają żyć nie tylko lokalne media. I strzał w dziesiątkę. Zaledwie dwa dni później dochodzi do dwóch prób gwałtu. W obydwu wypadkach kobiety terroryzowane były żyletkami. To ważny rekwizyt. Będzie pojawiał się w tej historii jeszcze kilka razy.
Jeśli któryś redaktor wcześniej nie złapał, że Zielona Góra to supernews, na gwałt słał tam ekipę. – W mieście już przed naszym przyjazdem panowała lekka psychoza. Ale myśmy podkręcili ją na maksa. Każdego dnia robiliśmy po kilka wejść na antenę. Im więcej wejść, tym większa kasa – mówi M., jeden z dziennikarzy relacjonujący wydarzenia. Traf chciał, że po zameldowaniu się w mieście wszelkich możliwych mediów gwałty się skończyły. – Trzeba było szyć bokami, czyli robić materiały o tym, kto powinien najbardziej się bać albo jak się ochronić – mówi M.
Polowanie na gwałciciela przemieniło się w polowanie na ofiary. Pierwsza chętna na ofiarę pojawiła się 25 stycznia. 16-latka zgłosiła próbę gwałtu w parku. Jako dowód pokazywała ślady po cięciach żyletką na udach. 12 lutego gwałciciel miał uderzyć w Leśniowie. Pokrzywdzona zgłosiła się na policję. A zaraz potem – do mediów. Choć jej zachowanie wydawało się co najmniej zastanawiające, każdy chciał mieć z nią wywiad.
– Zrobiliśmy z niej bohaterkę. Nie wiem, czy zadawaliśmy sobie pytanie, czy mówi prawdę – wspomina M. Prokuratorzy bardzo szybko zaczęli drążyć tę kwestię. Jednak długo nikt nie odważył się jej postawić publicznie. – Presja była duża. Chcieliśmy wyjaśnić wszelkie aspekty. W śledztwo zaangażowano dziesiątki osób. Same akta sprawy z Leśniowa mają 14 tomów – mówi prokurator Grzegorz Szklarz, rzecznik prokuratury w Zielonej Górze.
A do mediów i prokuratury zgłaszały się kolejne kobiety, które twierdziły, że zostały zgwałcone albo napadnięte. W sumie było ich pięć. – Porzucone, niekochane kobiety, które chciały na chwilę zaistnieć w mediach. A u nas, jak w kabarecie, każdy mógł wejść na scenę i publicznie się rozpłakać – opowiada M. Ostatnie relacje z Zielonej Góry były wielką opowieścią o fałszywych zgłoszeniach. A już następnego dnia wozy transmisyjne ruszyły w inną część kraju.
Choć na miejscu obydwu gwałtów w Zielonej Górze zabezpieczono materiał genetyczny, policji nie udało się znaleźć sprawców. Sprawców, bo jednego seryjnego gwałciciela w Zielonej Górze nie było. Organy sprawiedliwości znacznie lepiej poradziły sobie z fałszywymi zgłoszeniami. Cztery kobiety dostały wyroki w zawieszeniu za składanie fałszywych zeznań. Sprawa 16-latki trafiła do sądu rodzinnego.
Ekskluzywna ściema, czyli kto z kim (dobrze) żyje
Mariusz Ziomecki, były naczelny „Super Expressu” (w latach 2003–06), za kilka tygodni otwiera sklep z markowymi kosmetykami. Ostateczne pożegnanie się z branżą medialną pozwala mu patrzeć na media z dużym dystansem. – Murdoch był zagrożeniem dla demokracji, bo był za mocny. W Polsce zagrożeniem dla demokracji są za słabe media – mówi Ziomecki. Uwaga ta odnosi się również do tabloidów, które już od dawna zamiast patrzeć elitom na ręce, wolą się z nimi dogadywać. Politykom bardzo zależy na tabloidach, bo ich czytelnicy to sól elektoratu. – Jest grupa polityków, która ma z nimi świetne układy. Dogadują się i powstają takie niby-wytropione newsy – przyznaje Wacław Martyniuk, poseł SLD.
Większość bohaterów tabloidów woli mieć kontrolę nad tym, co ukazuje się na ich temat. – Pamiętam, jak dwóch znanych aktorów serialowych wręcz napraszało się, żeby opublikować ich zdjęcia z wakacji. Jeden nawet sugerował, że mógłby zrobić coś głupiego, żeby otworzyć stronę z jego zdjęciami – mówi była redaktorka tabloidu.
Siła rażenia tych gazet jest tak duża, że nawet ci, którym tabloidy zaszły mocno za skórę, nie chcą ich krytykować. Katarzyna Skrzynecka wygrała z brukowcami pięć procesów. Pomimo to nadal zgadza się z nimi rozmawiać: – Miło, że dziennikarze tabloidów w ogóle zaczęli dzwonić, żeby chociaż czasem zweryfikować informację. Wcześniej zdarzało mi się przeczytać wywiad ze sobą, którego nigdy nie udzieliłam.
Zresztą czasem newsy są tak ustawiane, że nie bardzo wiadomo, jak napisać wniosek do sądu. Jedna z gazet kolorowych donosiła, że Skrzynecka dostaje pasztety od anonimowego wielbiciela. W Anglii informacje o prywatnych przesyłkach celebrytów były wykradane. – U nas po prostu ktoś wymyśla takie bzdury – dodaje Katarzyna Skrzynecka.
Po ile, czyli kto komu za co płaci
Oficjalnie media z założenia nie kupują newsów. – To ogólnoświatowa zasada. Ale dotyczy mediów poważnych. Te lżejsze, czyli tabloidy, kupowane są nie ze względu na wiarygodność, ale dla rozrywki. Dlatego mogą sobie pozwolić na kupowanie informacji czy kompromitujących zdjęć – tłumaczy Mariusz Ziomecki. O szczegółach i cenniku wszyscy zgodnie milczą.
Za newsy nie brzydził się płacić Jerzy Urban. Jeden z zakupów o mało nie skończył się dla niego kłopotami z prawem, kiedy w 2004 r. kupił dyski komputerowe wykradzione z MSZ. Sprzedawca zgłosił się z nimi do kilku redakcji. Żadna nie zdecydowała się mu zapłacić i to nie ze względu na wygórowane żądania. – Nie pamiętam, ile mnie to kosztowało, ale to były jakieś małe pieniądze. Najwięcej, bo 5 tys. dol., zapłaciłem Andrzejowi Pastwie, który twierdził, że zbierał fundusze na reelekcję prezydenta Lecha Wałęsy. Ten materiał kompromitował otoczenie Wałęsy – wspomina Urban. Pastwa (o czym „NIE” zresztą napisało) skazany był za oszustwa. – Ja mu płaciłem z przyjemnością – dodaje Urban.
Pierwszym medium, które oficjalnie zdecydowało się płacić za newsy, było Radio Zet. Czerwony telefon, na który dzwoniło się z informacjami, był kopią pomysłu jednej z francuskich rozgłośni. Idea była taka, żeby w świecie bez Internetu i ze szczątkową telefonią komórkową docierać do newsów najszybciej, jak się da. Czerwony telefon zaczął działać w 1992 r. Za wykorzystaną na antenie wiadomość Zetka płaciła 500 zł. Dla niektórych była to miesięczna pensja.
Dziś większość mediów elektronicznych skopiowała ten pomysł pod różnymi nazwami. Oficjalnie o płaceniu już się nie mówi. – Teraz niemal każdy ma przy sobie nie najgorszej jakości kamerę w telefonie komórkowym. Są takie zdarzenia, które sfilmowało kilka osób i zawsze znajdzie się ktoś, kto nie chce pieniędzy. Ale zdarza się, że ktoś ma ekskluziwa i czasem, choć rzadko, płacimy – mówi Grzegorz Miecugow, zastępca dyrektora programowego TVN24. Dziś zawodowi operatorzy coraz częściej wyprzedzani są przez świadków zdarzeń. – Widz godzi się mieć gorszą jakość, ale wydarzenie live. Kiedyś wolał profesjonalny komentarz. Teraz wybiera obrazek. Media to taki sam biznes jak każdy inny i musimy reagować na potrzeby. Obawiam się, że w mediach nie ma już granicy braku jakości – dodaje Miecugow.
Płacić za zdjęcia z wypadku a płacić informatorowi to jednak dwie różne sprawy. Dziennikarz krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej” zdziwił się, kiedy dotarł do źródła „Faktów” TVN, które twierdziło, że policja zlekceważyła jego informacje o bombiarzu. Na wstępie mężczyzna od razu zażądał pieniędzy za rozmowę. Na ile wiarygodny jest taki rozmówca i taki news?
Wrzuta, czyli w teczce przyniesione
Kiedy skala zjawiska była mała, funkcjonowało ono pod różnymi nazwami. Ofiary materiałów przyniesionych do redakcji chętnie mówiły o prowokacji. Redakcje wolały mówić o „zewnętrznych źródłach informacji”. Dziś utrwalił się termin wrzuta. News, a czasem cały gotowy materiał przeciw komuś lub na czyjąś korzyść. Pogrążający lub reklamujący. W zależności, co chce się osiągnąć. Kwity do redakcji przynoszą biznesowi albo polityczni konkurenci, zwykli zawistnicy, zatroskani obywatele, wstrząśnięci patrioci.
Najwyższą formą wrzuty jest przeciek kontrolowany. Materiały, do których dostęp mają tylko policjanci, prokuratorzy, pracownicy IPN, wybrani politycy, w tajemniczy sposób docierają również do redakcji. Przeciek ma to do siebie, że kwity dostaje też tylko ta jedna wybrana. Ta, która daje gwarancję, że materiał zostanie dobrze sprzedany. Dobrze, czyli uderzy dokładnie w tego, w kogo zaplanowano. Konsekwencje prawne wypuszczenia tego typu materiałów są ogromne. Ale jeszcze nikt w Polsce nie poniósł za to odpowiedzialności. Za to siła rażenia takiego artykułu porównywalna jest z tsunami.
Mniej spektakularne wrzuty w żargonie dziennikarzy chodzą po redakcjach. Czyli materiał tak długo szuka autora, aż ktoś się skusi i napisze. Pojawia się różnymi kanałami. Czasem to zwykły mail. Innym razem gruba teczka z papierami. Kryzys polskiego dziennikarstwa śledczego tłumaczy się właśnie tym, że coraz częściej pracowało na kwitach, dając się wodzić na politycznym pasku.
Anna Marszałek jest jedną z najbardziej utytułowanych polskich dziennikarek śledczych. A raczej była, bo z końcem lipca 2011 r. definitywnie zakończyła pracę w zawodzie. Przeszła do sektora urzędników państwowych. Ma spore rozeznanie w tym środowisku. 90 proc. bohaterów opisywanych przez nią afer to byli politycy, samorządowcy lub zwykli urzędnicy. Po przejściu na drugą stronę linii frontu chętniej dystansuje się od swojej byłej profesji. – Nie ma już miejsca na pogłębione dziennikarstwo śledcze. Skoro musisz napisać w gazecie dwa teksty dziennie, to nie masz nawet szans, żeby porządnie zebrać materiał – mówi Marszałek. – A do pisania półreklamowych, półpromocyjnych tekstów przyniesionych przez PR, to ja się nie nadaję.
Zatrudnienie się w urzędzie to odważny gest ze strony Anny Marszałek. Większość jej byłych kolegów, dziennikarzy śledczych, poszła właśnie do sektora public relations. Piotr Wysocki (autor tekstów m.in. o nieprawidłowościach w Towarzystwie Ubezpieczeniowym Polisa), Jacek Łęski (autor tekstów o rzekomo wspólnych wakacjach prezydenta Kwaśniewskiego i rosyjskiego szpiega Ałganowa), Leszek Kraskowski (opisał aferę z corhydronem) już od dawna pracują w PR.
Grzegorz Indulski dziennikarzem śledczym przestał być rok temu. Razem z kolegą po fachu założyli agencję PR. Na stronie swojej firmy piszą wprost: „W oparciu o szerokie kontakty oraz wiedzę dotyczącą funkcjonowania nowoczesnych korporacji medialnych oferujemy kompleksowe usługi obejmujące proces budowania pozytywnego wizerunku klienta”. Ta wiedza o funkcjonowaniu nowoczesnych korporacji sprowadza się do tego, że dziennikarz ma coraz mniej czasu na zdobywanie informacji. A redakcje coraz mniej pieniędzy, żeby zatrudniać profesjonalistów.
– Nie widzę nic złego w tym, że dostarczam dawnym kolegom rzetelną i sprawdzoną wiedzę – mówi jeden z byłych dziennikarzy śledczych. – Dziennikarze często dostają niemal gotowy materiał, łącznie z numerami telefonów do rozmówców, wykresami. Dziś w redakcjach pracuje się szybko i dziennikarze nie zawsze mają czas sprawdzić wszystkie informacje – dodaje. Zastrzega, że w ofercie jego agencji nie ma czarnego PR. To zastrzeżenie jest o tyle ważne, że część firm PR podejrzewana jest również o taką działalność.
Takie piarowskie papiery trzeba przeczytać, posprawdzać. Czasem w sądzie, innym razem w Dzienniku Ustaw, w jakimś urzędzie. Sporo pracy. Nawet gdy nie wszystko się zgadza, kusi, żeby publikować, bo dla pracowników redakcyjnych na ryczałcie (lub w najlepszym wypadku – na akordzie) czas to pieniądz. – Przez znajomego dowiedziałem się, że były główny geolog kraju dopuścił się nieprawidłowości i nadużył stanowiska, zlecając sobie samemu pracę naukową. Dostałem nawet jakieś kserówki. Wyglądało to mocno – tłumaczy dziennikarz jednego z tygodników. Po dwóch dniach weryfikacji materiałów i telefonie do niedoszłego bohatera, czyli prof. Mariusza Orion-Jędryska, okazało się, że sprawa nie jest jednoznaczna. – Dałem sobie spokój. Po miesiącu sprawę opisał jeden z dzienników – dodaje dziennikarz. Niedawno prof. Orion-Jędrysek przesłał mu informację o wygranym procesie sądowym w obronie swojego dobrego imienia. – Ale o tym już mało kto przeczytał. Doczekałem się przeprosin, ale sprostowania już nie. To jest mechanizm, którym można każdego zniszczyć – mówi prof. Jędrysek.
Ludzie, którzy kiedyś pracowali w mediach, dziś za pieniądze korporacji sami karmią je informacjami, budują wizerunki, dbają o przekaz, wzmacniają markę. Produkcja newsa poza mediami to już wielka infrastruktura, żyjąca w symbiozie z dziennikarzami. Zjawisko, które jeszcze 10 lat temu szokowało, dziś przestaje dziwić.