Kraj

Gra z Kościołem

Lewica, prawica i polski Kościół

"Żyjemy w świeckim państwie o wyznaniowej oprawie." Mirosław Gryń / Polityka
Mamy dziś w dyskusji publicznej dwie opowieści o polskim Kościele: lewicowo-liberalną i prawicową. Obie równie nieprawdziwe, co pokazuje historia oraz najnowsze przykłady: związki partnerskie, sprawa aborcji czy in vitro.
'Tusk pokazał, jak wyobraża sobie prawa biskupów: albo akceptacja dla władzy, albo kara i utrata stanu posiadania.'Reuters/Forum "Tusk pokazał, jak wyobraża sobie prawa biskupów: albo akceptacja dla władzy, albo kara i utrata stanu posiadania."
'To polityka przyszła na kolanach do Kościoła i rozbudziła w nim polityczne ambicje, a nie na odwrót.'Jacek Babicz/Reporter "To polityka przyszła na kolanach do Kościoła i rozbudziła w nim polityczne ambicje, a nie na odwrót."
Robert Krasowski.Radek Pasterski/Fotorzepa Robert Krasowski.

Prawicowa opowieść mówi o Kościele zdradzonym, który pokonał komunizm po to, by zostać pokonanym przez demokrację, bo gdy w 1989 r. władzę nad Polską przejęły liberalne elity – postępowe, szydercze i antyklerykalne – jednym ruchem zepchnęły Kościół na boczny tor. Z kolei lewicowa historia opowiada o wielkiej katolickiej krucjacie, o Kościele, który wymusił na młodej demokracji swoją dominację, podyktował jej ustawy, podyktował obyczaje, a całą Polskę obwiesił krzyżami. Był tak silny, że nawet lewicę rzucił na kolana.

Jeśli ktoś przyjmuje schemat prawicowy, zawsze dostrzeże tylko porażkę Kościoła, jeśli lewicowy, w tym samym wydarzeniu zobaczy kolejne zwycięstwo kleru. Weźmy pierwszy z brzegu przykład – brukselską przemowę ojca Rydzyka. Jedni dostrzegli w niej siłę ołtarza, który upokorzył tron, drudzy jego słabość, bo tron zmusił go do przeprosin.

Trzeba zweryfikować dwie założycielskie opowieści, przypomnieć, jak było naprawdę. Nadać ocenie siły i słabości Kościoła rzeczywistą miarę. Zacznijmy od faktów. Od tego, że po 1989 r. to nie Kościół próbował dokonać inwazji na politykę, ale polityka sama zapukała do jego drzwi. Pierwszy ruch należał bowiem do rodzących się partii politycznych, malutkich, kanapowych, będących organizacyjnymi wydmuszkami. To zupełnie dziś zapomniany okres polskiej demokracji, może i słusznie, bo był wyjątkowo żałosny. Młodziutkie partie nie miały struktur, pieniędzy i mediów, nic dziwnego, że ustawiły się w roli klientów wobec dwóch rzeczywistych instytucji – Solidarności oraz Kościoła. Chętnych było jednak za dużo, zaczęła się więc zażarta walka o pierwsze miejsce u pańskiego stołu.

Na kolanach

Logika tej walki była taka, że Kościołowi składano ofiary, zanim ich zdążył zażądać. Nauczanie religii wróciło do szkół z inicjatywy premiera Mazowieckiego, który chciał w ten sposób zapewnić sobie neutralność Kościoła w wyborach prezydenckich. Kościół nie musiał o to walczyć, ba, nie musiał nawet prosić, otrzymał to wedle logiki „prezentu od państwa”. Podobnie było z aborcją, pojawiła się jako ważny polityczny temat za sprawą prawicowych polityków, którzy uznali, że Kościół nagrodzi ich za to swoim poparciem. Również potem, gdy Kościół ujawnił swoje apetyty, to zazwyczaj politycy pierwsi naruszali świecki charakter państwa. Aby wykazać się gorliwością, wieszali krzyż w Sejmie albo wpisywali wartości chrześcijańskie do każdej możliwej ustawy. Dopiero potem biskupi udzielali im wsparcia.

To polityka przyszła na kolanach do Kościoła i rozbudziła w nim polityczne ambicje, a nie na odwrót. Wbrew licznym mitom, wcześniej, a zatem w czasach PRL, Kościół nie był tak bardzo aktywny politycznie. Prymas Glemp, człowiek umiarkowany i ostrożny, cele miał minimalistyczne – tonował emocje między władzą a opozycją, namawiał do kompromisu. Owszem, byli rozpolitykowani księża, ale Kościół jako całość nie był politycznym graczem, nie miał takich ambicji, był pośrednikiem między władzą a opozycją i ta rola mu wystarczała.

Przestała wystarczać gdzieś około 1991 r., kiedy Kościół zrozumiał, jak słaba jest demokratyczna polityka, jak wiotkie są partie, jak krótki i nędzny jest żywot premierów. Kościół uznał, że tak słabej polityce może dyktować dowolne warunki. I żądania wysunął ogromne – przywileje podatkowe, finansowanie przez państwo emerytur kleru, dofinansowanie remontów kościołów, szkół i uczelni katolickich, odrębna ścieżka reprywatyzacyjna, obecność symboli religijnych w urzędach, w szkołach, w szpitalach, powrót ordynariatu do armii, zakaz aborcji, zakaz pornografii, powrót do świąt kościelnych, zakaz handlu w niedzielę, obecność biskupów na uroczystościach państwowych, Boga w konstytucji, programów religijnych w telewizji publicznej.

Kościół ewidentnie przesadził i nastąpiła reakcja. SLD uznał, że nawet w katolickim społeczeństwie musi to budzić sprzeciw, i zagrał va banque – ostro zaatakował Kościół. Wydawało się, że to szaleństwo, że skoro ponoć Kościół obalił komunistów, to tym bardziej poskromi postkomunistów. Okazało się, że SLD miał rację, krytyką Kościoła (i Balcerowicza) w dwa lata uwiódł społeczeństwo i przejął władzę. Zaś Jerzy Urban opierając się na tej samej logice stworzył największy w Polsce tygodnik.

Pojawił się ciekawy intelektualny paradoks: w tym samym momencie zwyciężały w Polsce dwie przeciwstawne tendencje: z jednej strony państwo ześlizgiwało się w wyznaniowość, z drugiej władzę przejmował antyklerykalizm. Fakt, że jedną tendencję obsługiwała prawica, drugą SLD, niewiele w tej układance zmieniał. Bo coraz wyraźniej było widać, że nie jest to starcie polityków, ale żywiołów społecznych.

Nie ma rządu dusz

Widać było, że liderzy obu stron, choć zachowują się butnie, wyraźnie się boją czołowego starcia, że nie chcą porównania swoich sił. Aleksander Kwaśniewski bał się ambon, obawiał się, że w dniu wyborów proboszczowie powiedzą: „nie głosujcie na ateistów”. Kościół z kolei zorientował się, że SLD wyrasta na głównego politycznego gracza, od którego zależy zaspokojenie wszystkich bieżących interesów Kościoła.

Pierwszy wyciągnął rękę Kwaśniewski. Coraz lepiej rozumiał, że aby powalczyć o prezydenturę, potrzebuje neutralności Kościoła. Postanowił zgodzić się na ratyfikację konkordatu, ale okazało się, że nie panuje nad własną partią, antyklerykalne emocje stały się już tak silne, że jego posłowie odmówili mu posłuszeństwa. Kwaśniewski poszedł więc do wyborów przeciw Kościołowi i… wygrał. Dla obu stron była to przełomowa informacja, aktywa Kościoła okazały się słabsze, niż sądzono.

Dla uważnych obserwatorów nie było to wielkim zaskoczeniem, Kościół od dawna nie sprawował w Polsce rządu dusz. Nawet w latach 70. i 80. jego siła brała się nie z jego szczególnej charyzmy. Ważne było nie to, jakim był, ale to, że po prostu był. Ważna była prozaiczna moc posiadania wielkiej instytucji. Mającej swoje struktury, ludzi, pieniądze, budynki i przede wszystkim ambony, czyli własne media.

Ale Kościół długo tego nie widział. Dopiero w 1995 r. dotarła do niego prawda, że katolicy nie są jego własnością, nie są jego żelaznym elektoratem, że trzeba o nich walczyć tak samo, jak walczą o ich poparcie partie polityczne. I że staje się to coraz trudniejsze, bo Polska przestała być instytucjonalną pustynią, na której posiadane przez Kościół zasoby dają gwarancję wygranej. Gra stawała się coraz bardziej wyrównana i coraz ciekawsza, bo wobec wyrównanych sił stawała się starciem zręczności i inteligencji.

Obie strony były pragmatyczne, szły na wojny, gdy mogły je wygrać, jednak gdy wiedziały, że ryzyko jest zbyt wielkie, zaczynały budować kompromis. Jego ucieranie trwało latami, szukano go po omacku, ale post factum wszystko ułożyło się w klarowną ustrojową konstrukcję, będącą wielkim zwycięstwem lewicy. Jego architekci – Kwaśniewski, a potem Miller – szybko zorientowali się, że najważniejsze dla Kościoła są kwestie materialne i prestiżowe. A zatem zwrot mienia, pomoc finansowa, gwarancje podatkowych przywilejów itd. oraz obecność w życiu publicznym na prawach uważnie słuchanego autorytetu. I to wszystko lewica hojnie Kościołowi dała, w zamian żądając, żeby Kościół pogodził się z faktem, że to nie on w Polsce rządzi. I z czasem Kościół na to przystał.

Uchwyćmy wyraźnie naturę tego kompromisu. Po pierwsze, władza płaci. Po drugie, udaje, że słucha Kościoła z wielkim szacunkiem. Po trzecie, robi swoje, ignorując wszystko, co Kościół powiedział. Choć warunki tego porozumienia nigdy nie zostały wprost sformułowane, stało się ono obustronnie przestrzeganą normą. Co oczywiście nie przeszkadzało wypuszczać harcowników udających istnienie ostrego konfliktu.

Niezrozumieniem tej strategii było pomieszanie jej z równolegle zachodzącym zwrotem SLD ku centrum. Tymczasem rezygnacja z lewicowej wyrazistości była zupełnie innym procesem, była dopasowywaniem się polskiej lewicy do konserwatywnego społeczeństwa, a nie do żądań Kościoła. Lewica szybko zrozumiała, że ideowa wyrazistość oznaczałaby polityczną marginalizację, więc jej poniechała. Ale warunki kompromisu dyktował jej nie Kościół, lecz większościowa wrażliwość. A zatem – by dać przykład tej logiki – lewica Millera i Kwaśniewskiego nie zdecydowała się bronić praw gejów nie dlatego, że Kościół był przeciw temu, ale dlatego, że przeciw było społeczeństwo. Kościołowi lewica uległa tylko w jednej kwestii – w kwestii aborcji. Bo zrozumiała, że to dla niego kwestia prestiżowa, że w tej jednej sprawie nie będzie chłodno kalkulował i pójdzie na wyniszczającą wojnę.

Tamta operacja miała w sobie coś analogicznego do wielkiego historycznego kompromisu, jaki w latach 80. między oświeceniem a wiarą budowali Michnik i Kołakowski. Tamten kompromis był uznaniem Boga w zamian za stworzenie wielkiej antykomunistycznej koalicji na rzecz wolności. Teraz z kolei lewica godziła się na to, że Kościół może „asystować” polityce, stać obok, udając swoje znaczenie, w zamian za abdykację z realnych politycznych roszczeń. Kościół dostał wszystkie przywileje symboliczne w zamian za zgodę na świecką politykę.

Kościół Kaczyńskiego, Kościół Tuska

Dlatego dziś żyjemy w świeckim państwie o wyznaniowej oprawie. Lewica sprzedała formę za treść. Młode pokolenie lewicy złości to rozwiązanie, jego ambicje są dziś większe, chce ono Kościołowi podziękować za wszelką publiczną obecność. Jednak nie zmienia to faktu, że Sojusz w latach swojej świetności wygrał dla lewicy wszystko, co wówczas mógł wygrać.

Wymyślone przez SLD rozwiązanie stało się politycznym standardem, respektowanym przez wszystkich po dziś dzień. Ale tak jak kiedyś pod ceremonialnym szacunkiem nie dostrzeżono faktycznego zwycięstwa lewicy, tak potem nie dostrzeżono, że raz odzyskanej politycznej suwerenności nie oddali Kościołowi także prawicowi liderzy. Oni też postanowili nie dzielić się władzą i potrafili być wobec Kościoła bardzo twardzi.

Istotą kontaktów PiS z Kościołem była kontynuacja lewicowej strategii, Kaczyńscy pozwolili Rydzykowi asystować władzy, dali mu symboliczną satysfakcję, poczucie, że jest wielkim graczem, a jego medium największą potęgą. Ale realnie – w obszarze władzy – Rydzyk nic nie dostał. Premier Kaczyński ostentacyjnie zablokował sztandarowy projekt, którym chciano przesunąć granice wpływów Kościoła, czyli pełny zakaz aborcji.

Wszystko rozegrał twardo: biskupów nawet nie spytał o zdanie, z miejsca projekt odrzucił, a Marka Jurka się pozbył. Premier w ten sposób obronił autonomię polityki, a biskupi pokornie milczeli, by dopiero długo po fakcie stwierdzić, że są za pełnym zakazem aborcji. Bo w momencie podejmowania przez Kaczyńskiego decyzji czuli, że muszą zamilczeć, że kontrakt każe im uszanować autonomię premiera.

Wbrew temu, co do dziś się sądzi, nigdy Rydzyk nie grał prezesem PiS, zawsze podmiotowy w tej koalicji był Kaczyński, który walczył nie o sympatię Rydzyka, ale o poparcie jego słuchaczy. A zatem łowił katolickich radykałów na własnych warunkach. Podobnie jak kiedyś za plecami Giertycha i Leppera przejmował ich elektoraty.

Strategię SLD podtrzymał także Donald Tusk. Polityk katolik, który w polityce jest ostentacyjnie politykiem i nieujawniającym się katolikiem. On podyktował Kościołowi jeszcze ostrzejsze warunki. Można je opisać tak: „Nie dostaniecie nic. Jeśli czegoś zażądacie, nie obrażę was, nie odmówię wprost, ale nigdy tego wam nie dam”.

In vitro było przykładem tej strategii i widząc opór Kościoła premier zablokował prace, ale wysłał wyraźny sygnał, że jeśli kiedyś one ruszą, to nie w stronę prokościelnych pomysłów Gowina, ale liberalnych Kidawy-Błońskiej. W ten sposób Tusk pokazał, jak wyobraża sobie prawa biskupów: albo akceptacja dla władzy, albo kara i utrata stanu posiadania.

Tusk jest tak silnym premierem, że nie spieszy się z egzekwowaniem odpowiedzi. Kościół dostał czas do namysłu, czy chce zwinąć swoje ambicje dobrowolnie, czy woli być do tego zmuszony. I wszystko wskazuje na to, że Tusk nie cofnie się przed rozwiązaniem drugim.

Co to oznacza w praktyce? Że politycznie Kościół się już nie liczy. Na przykład to nie on zdecyduje o losach projektu w sprawie związków partnerskich. Jeśli w sondażach okaże się, że Polacy są za, premier pomysł poprze, jeśli nie, lewica będzie musiała Polaków do niego przekonać i dopiero wtedy premier udzieli mu wsparcia.

Ktoś powie, że w takim razie premier jest konformistą, któremu inni dyktują warunki gry. Przeciwnie, w obliczu takich reguł to właśnie Tusk rządzi, natomiast Kościół na prawach podobnych do organizacji gejowskich będzie się musiał bić o przekonanie Polaków do swoich racji.

Najlepiej podmiotowość państwa pokazał obywatelski projekt zakazujący aborcji, będący gestem bezsiły biskupów. Sprawę, na której Kościołowi zależy najbardziej, w swoje ręce musieli wziąć szeregowi katolicy, a episkopat jedynie życzliwie im pomachał. Sygnał dla wszystkich był jasny: Kościół jest za projektem obywatelskim, ale nie pójdzie na wojnę z państwem. Co oznacza, że Platforma dyskretnie – aby nie ranić biskupiej dumy – za kilka miesięcy projekt wyrzuci do kosza.

Robert Krasowski, konserwatywny publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i naczelny „Dziennika”, współtwórca weekendowego dodatku „Europa”. Współzałożyciel warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej i współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Polityka 28.2011 (2815) z dnia 07.07.2011; Ogląd i pogląd; s. 19
Oryginalny tytuł tekstu: "Gra z Kościołem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną