Jeszcze człowiek nie doszedł do siebie po trudach Wielkanocy. Jeszcześmy wszystkiego nie dojedli, koszyczków na strych nie pochowaliśmy, kości umęczonych przy stołach nie porozciągaliśmy, jeszcze nie zdążyliśmy odpocząć od rodziny ani nacieszyć się pracą. A tu znów wielkie świętowanie przed nami. I to nieporównanie trudniejsze. Nie wiadomo, w co ręce włożyć, w co którego dnia wbić drzewca i jakie flagi do tych drzewc przyszpilić: biało-czerwone, czerwone, niebieskie, żółte, a może tęczowe. Trzeba się będzie zdrowo nagimnastykować, by stanąć na wysokości tego świętowania.
Kiedy byłem dzieckiem, sprawy były proste. 1 maja jedni szli na pochód, a drudzy do kościoła. Ewentualnie rano się szło na pochód, a potem do kościoła. Albo vice versa. U mnie w domu nie praktykowano ani jednego, ani drugiego, więc szliśmy na spacer. Wybór był dość prosty. A dziś? Dramat! Co i jak mamy właściwie świętować?
1 maja będziemy mieli przede wszystkim beatyfikację, czyli długo oczekiwane wyniesienie Karola Wojtyły na ołtarze. Subito – nie subito, ale się to stanie. Dziś myślę: szkoda, że nie subito. Bo dwa–trzy lata temu beatyfikacja Jana Pawła II byłaby jeszcze zapewne wielkim narodowym świętem. Dziś, mimo wysiłku biskupów, proboszczów, władzy oraz mediów, raczej nim nie będzie.
Ci, którzy mają taki obowiązek, uczczą 3 maja, jak prawo nakazuje, ale mimo zapowiadanej wiosennej pogody nie liczyłbym raczej, że tego dnia świąteczno-patriotyczny nastrój połączy Polaków. Za głębokie są dzielące nas rowy, byśmy byli zdolni do zbiorowego przeżycia radosnych patriotycznych uniesień. W tej atmosferze to się po prostu nie mieści.
Idę bez wahania o zakład, że zmęczeni beznadzieją życia publicznego Polacy, jeszcze liczniej niż zwykle, zagłosują nogami oraz kołami swoich samochodów i cały tegoroczny długi, patriotycznie podniosły polski majowy weekend zamienią w wielkie święto grilla.
Mogę się też bez wahania założyć, że w tej atmosferze wszystkie narodowe, religijne, patriotyczne misteria od Helu po Watykan nie zgromadzą tylu uczestników (nawet łącznie z gapiami), ile spontaniczne, ogólnonarodowe misterium pieczonej kiełbasy.
Do tego po dwóch dekadach wolności doszliśmy, że dzieli nas niemal wszystko, co tradycyjnie łączyło – flaga, Kościół, praca – a łączy pieczenie kiełbasy. Bo tylko ona nie ma jeszcze partyjnej tożsamości. To jest już chyba jedyne prawdziwie nas łączące majowe święto narodowe.
Tekst jest fragmentem artykułu Jacka Żakowskiego, który ukazał się w ostatnim numerze tygodnika "Polityka".