Tak jak zdjęcia ze słynnej już wystawy PiS w Brukseli na temat katastrofy smoleńskiej: obrazy i podpisy, niby prawdziwe lub je udające, ale w sumie tworzące całkowicie subiektywny, ideologiczny przekaz. Zasłonięte, czyli „ocenzurowane”, podpisy są jeszcze gorętszym przekazem, właśnie dlatego że ich nie widać.
Taki komunikat, jaki chcieli przekazać organizatorzy wystawy z PiS, to kwintesencja dzisiejszego porozumiewania się polityków z publicznością. Wynik zdominowania życia publicznego przez obraz, słowo, akcję, happening, przez wyrazisty znak, który wysyła się, aby istniał samodzielnie, już bez udziału nadawcy.
Drugim przykładem z ostatnich dni jest zamieniona tablica w Smoleńsku, obecna jako ikona w każdej telewizyjnej stacji, wręcz jako wystrój studia. Najważniejszy był sam obraz, on mówił i miał samoistną ideologiczną wagę; wszystkie komentarze, tłumaczenia, spory nie miały już tej siły. Wygrała sama tablica. Ona wbiła się w świadomość, a jej przekaz oczywiście nie jest neutralny. Bardziej już rzeczywistości politycznej rozłożyć na czynniki pierwsze się nie da.
Teoria memu
Wystawa i tablica to przykłady czegoś, co nazywalibyśmy politycznymi memami. Pojęcie memu (od gr. mimesis, czyli naśladownictwo) wprowadził Richard Dawkins w książce „Samolubny gen”. Dawkins rozumiał to jako jednostkę kulturowej informacji. Nas najbardziej przekonuje określenie, iż mem to zaraźliwy wzorzec informacji, powielany przez pasożytniczo zainfekowane ludzkie umysły i modyfikujący ich zachowanie, powodujący, że ludzie reprodukują i rozprzestrzeniają ten wzorzec.
To taki twór, który bardzo dynamicznie, w ciągłym ruchu, próbuje skontaktować się z odbiorcą, przybierając postać krótkiego, wyraźnego komunikatu, obrazu, znaku, chwytliwego słowa czy zdania, by zawładnąć jego wyobraźnią. Zaczyna żyć niezależnie od kontekstu, w którym powstał.
Polityczny mem, zawierając znane wcześniej elementy propagandy, staje się jednak nową jakością przez swoją punktową naturę, maksymalne skondensowanie, to już nawet nie skrót myślowy, ale skrót skrótu. Coraz wyraźniej memy zastępują tzw. narrację, bo publiczność traci cierpliwość do jakichkolwiek dłuższych form. Mem polityczny to niejako kwant ideologicznej perswazji: agresywny, bezdyskusyjny, choć czasami pozornie wieloznaczny, niedający się logicznie podważyć, bo operujący w sferze emocji. Naśladujący rzeczywistość, podszywający się pod nią, a jednocześnie ją zafałszowujący.
Na mem można odpowiedzieć skutecznie tylko memem. Nie ma tu równowagi. Przykład: „brak niezbędnych reform” jest memem, ale już projekt konkretnej reformy memem nie jest. Memem jest „drożyzna”, ale memem nie jest stwierdzenie „wypadamy dobrze na tle Europy”. Memem jest „paliwo po 5 zł”, ale nie jest nim „skomplikowana sytuacja na światowych rynkach paliw”. Ta polityczna formacja, której ideologiczny przekaz łatwiej opowiedzieć memami, ma naturalną przewagę nad przeciwnikiem.
Całkowity zanik wspólnego języka w polskiej polityce wynika również z tego, że nie ma w nim już praktycznie całych zdań, są tylko pojedyncze słowa, ideologiczne rdzenie, runy. Wysyłane są kodowane komunikaty do grup wyborców, wyznawców, sympatyków. Z braku akceptowanego powszechnie systemu logicznego, wspólnej znaczeniowej bazy, nie ma dialogu. Doskwiera to teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wydaje się, że najpierw media rozpoczęły tworzenie memów, zaczęły skracać rzeczywistość do zdań na pasku u dołu ekranu. A potem politycy dostosowali się do tego i zaczęli sami memy wytwarzać. Powstał zamknięty obieg, gdzie trwa licytacja, kto wyprodukuje prostszy i bardziej „zaraźliwy” przekaz, memowego wirusa.
Inwazja obrazów
Jeśli jeszcze niedawno obrazy i proste frazy funkcjonowały niejako same w sobie, teraz stają się nowym typem znaków kultury masowej, nabierają dodatkowych sensów, są też używane jako narzędzia w walce politycznej w niespotykanej wcześniej skali. Możemy wręcz mówić o zmianie jakościowej, nie tylko ilościowej. Na razie jesteśmy, zdaje się, dopiero na początku tej drogi, co wcale nie musi być pocieszające. To kolejny etap tak zwanej tabloidyzacji. Da się ją zdefiniować jako upraszczanie przekazu do granic wręcz absurdalnych, zastępowanie argumentacji właśnie emocjami, łowienie sensacji i inwazję rozrywki. I wreszcie całkowite porzucenie hierarchii spraw. Wszystko jest równie ważne, co nieważne. Podważenie hierarchii jest konieczne, aby każdy wrzucony znak zyskiwał uwagę.
Cała kolekcja takich memów jest związana z katastrofą smoleńską. To te wszystkie obrazy, które pokazują miejsce katastrofy tuż po zdarzeniu jak i w następnych miesiącach. Ekspresja tych zdjęć nie tylko służy naturalnemu podtrzymaniu żałobnej pamięci, ale często tworzy swoisty serial oskarżenia, gdy widzimy osierocone i zaniedbane szczątki samolotu, złamaną brzozę, nędzny stan lotniska, brud i błoto. Gdzieś tam w tle pobrzmiewają słowa Joachima Brudzińskiego o zwłokach Lecha Kaczyńskiego leżących w „ruskiej trumnie”. Zresztą z reguły, by zdjęcie zagrało, zostało odebrane jako dowód na tezę, musi być podparte objaśnieniem, jakimiś pojęciami, wtedy dopiero tworzy całość bardziej kompletną.
Główny scenarzysta
Liczne memy są produkowane przede wszystkim wedle scenariusza ułożonego przez Jarosława Kaczyńskiego. Ten polityk po raz kolejny narzuca świadomości zbiorowej swój język opisu, swoją opowieść, a jej cechą jest niezwykle łatwa do uchwycenia i odtworzenia w wielu formach obrazowość, wyraźność, tendencyjność, aplikowana krótkimi formami. Tezy i poglądy prezesa są tak silne i tak agresywne, że łatwo dają się przenieść bez poprawek jako hasła na transparenty, dają się ponieść w nocnych pochodach z płonącymi pochodniami, wykorzystać w czuwaniu przy krzyżu, a także w wielu gorących przemówieniach sejmowych czy telewizyjnych.
Skala tego rodzaju ekspresji i manifestacji jest dzisiaj nieporównanie większa niż kiedykolwiek po 1989 r. W jakimś sensie można nawet powiedzieć, że to, co przynosi nowoczesność – czyli nowy sposób komunikowania się ludzi, posługiwanie się komunikatami, które błyskawicznie trafiają do milionów – jest wykorzystywane dla treści anachronicznych i zdawało się, w tej postaci i w tych sensach w Polsce XXI w. już nie do zastosowania.
Rzeczywistość po skrótach
Wszystko zostaje skrócone, uproszczone do memu: płacząca Sawicka, Kaczyński mówiący o ZOMO, Ziobro na konferencji prasowej w sprawie doktora G., pusta lodówka, „są tacy, którzy”, „prawda”, ruska trumna, zielona wyspa, „Leszku” (debata Balcerowicz-Rostowski), „to jak włamanie do garażu na Pradze” (Cimoszewicz o potraktowaniu katastrofy przez władze), Tusk, pytający Kaczyńskiego o cenę jabłek, niesamowicie pocący się przed kamerą Chlebowski, uścisk z carem Północy, krzesło w Brukseli, pull up (Pull up, Polsko! – to jedno z prawicowych haseł), Ziobro pokazujący gwóźdź, Macierewicz mówiący o niespotykanym zaprzaństwie, „tu jest Polska”, krzyż i jego obrońcy, Kaczyński w sklepie, Polska jak Tupolew, Tusk w peruwiańskiej czapce (Słoneczko Peru), Nicea albo śmierć, zdradzeni o świcie, „Niemcy mnie biją”, Giertych demaskujący w Sejmie, jak głosował w sprawie becikowego Jacek Kurski (wielki hit YouTube), ekskrementy na tablicy przy Krakowskim Przedmieściu.
Oczywiście, natura polityki nie zmieniła się, w przeszłości, i to nawet tej dalszej, znajdziemy mnóstwo przykładów chwytów i sposobów dotarcia do społeczeństwa, czyli do wyborców, które przypominają te dzisiejsze. Niemniej, narastają różnice międzyepokowe, a nawet wewnątrz tej samej epoki telewizyjnej, obrazkowej.
Jej cechą staje się coraz silniejsza dominacja zasady, że aby rządzić, trzeba zręcznie używać wszystkich narzędzi, jakimi dysponuje kultura masowa – a ma ich coraz więcej. I one zaczynają z wolna dominować, wciągając do aktywnej polityki coraz szersze rzesze ludzi. Tyle tylko, że nie jest to wymarzona demokratyzacja, czyli świadome wchodzenie obywateli w role polityczne i we współodpowiedzialność, a nieustanny casting sondażowy, konkurs kto, który polityk, potrafi lepiej złapać nastroje, pobudzić je czy wręcz wywołać. Trwa też walka o to, kto nada sens i przesłanie uchwyconej w obrazie sytuacji. Czyja interpretacja zwycięży i odłoży się trwale w zbiorowej pamięci. Obejmowanie się Putina z Tuskiem w Smoleńsku jest zatem pokazywane bądź jako przejaw normalizacji relacji polsko-rosyjskich, ale też autentyczny gest współczucia, bądź jako widomy przejaw zwasalizowania Polski, a nawet dowód zdrady i zmowy. Tak czy inaczej, tego widoku już nigdy nie zapomnimy.
Biesiada zamiast debaty
Oczywiście tam, gdzie silne jest społeczeństwo obywatelskie, gdzie istnieje i działa wiele środowisk o autonomicznej tożsamości i sprawności, gdzie rozwinęła się bogata i różnorodna sieć kontaktów międzyludzkich, trudniej jest przykryć to wszystko jednym stylem i jednym przekazem. Jest też większa odporność na inwazję dyktatu zewnętrznego. Łatwiej, gdy tej tradycji obywatelskości z przyczyn oczywistych brakuje. Wówczas treści polityczne w postaci memów czynią swoje, marginalizując debatę oraz zastępując symboliczny teatr telewizji jakąś biesiadą.
Od tego się dzisiaj nie ucieknie, zdaje się to rozumieć Donald Tusk, który co prawda potrafi stanąć do poważnej dyskusji w telewizji, ale niejednokrotnie już mówił, że wybory wygrywa się przede wszystkim w kontakcie z szeroką rzeszą odbiorców, która zawsze wybierze biesiadę zamiast teatru.
Polityk współczesny jeśli chce, by wyborcy dali mu szansę, musi mieć jakiś program, jakąś wizję, to jasne, ale na nic się one nie zdadzą, jeśli nie będzie potrafił na hasło odpowiedzieć hasłem, a na mema memem. Jeśli nie da sobie rady z mediami, które cieszą się z każdego mema, ale też nieustannie polują na każdą gafę czy potknięcie.
Siła fikcji
Komiksowość polityki, jej „zmemienie”, ma swoje konsekwencje. Społeczeństwo może czuć się dobrze poinformowane, ale w istocie otoczone jest pseudokomunikatami, które udają, że mają treść, ale jej nie posiadają. Nie uzbrajają odbiorców w żadne kompetencje potrzebne do zrozumienia skomplikowanej rzeczywistości. Nie dają nawet wiedzy niezbędnej, aby uświadomić sobie własne położenie, określić społeczną kondycję i realne jednostkowe interesy.
Po roku i tysiącach publikacji, opinii, ekspertyz, większość Polaków uważa katastrofę smoleńską za praktycznie niewyjaśnioną. Dyskusja o elektrowni atomowej w Polsce toczy się na poziomie stereotypów sprzed kilkudziesięciu lat. Debata o emeryturach w powszechnej świadomości balansuje pomiędzy „rząd rąbnął nam pieniądze” a „OFE to rak”. Do wyboru jest „leniwy Tusk” i „straszny Kaczor”. Jedni rzekomo chcą nowej Polski, drudzy boją się PiS. Zaczyna brakować w tym zasadniczej treści, niuansów, argumentów, które przekraczają poziom chamówy, fałszywej atrakcyjności. Nie da się czegoś porządnie wytłumaczyć, bo to nudne i za długie. Podczas debaty Balcerowicz-Rostowski setki tysięcy telewidzów przełączyło kanał na serial „M jak miłość”. Woleli obserwować losy fabularnego emeryta Lucjana, niż posłuchać o emeryturze własnej. Twórcy politycznych show w telewizji sami nieoficjalnie przyznają, że muszą zapraszać może mniej kompetentnych ludzi, ale takich, którzy pójdą na noże i przyciągną uwagę, bo kryterium oceny jest oglądalność.
Jaskinia Platona
W tej memowej wojnie, jeśli brać pod uwagę emocjonalność przekazu, przewagę ma PiS. Wrak, zabrana tablica, bohaterski prezydent w Gruzji, Wawel, krzyż, walka o pomnik, prezes PiS przed pałacem, frazy typu „państwa nie ma”. Ta martyrologiczna ikonografia nie napotyka z drugiej strony równie gorącego zestawu. Ale memy są bronią obosieczną. Mobilizują jednych, odstraszają innych. Żyją własnym życiem.
Nie ma raczej ucieczki od politycznego komiksu. Obywatele jakby świadomie oddawali sferę życia publicznego, realne kwestie, tzw. fachowcom. Sami oczekują prostego bryku, streszczenia. Prawdziwa debata o sprawach kraju znacznie się zawęża. Staje się domeną wąskich grup eksperckich.
Dlatego coraz wyraźniej widać spory ekspertów, którzy dyskutują o skomplikowanej materii ekonomicznej i publicznej, politycy natomiast, niejako towarzysząc widowni, pozostają na poziomie memów, które tworzą trochę kontury realnego świata, jak cienie w platońskiej jaskini. Z jednej strony toczy się walka symboliczna; kontrolowana i instrumentalizowana jest sfera wartości, a w innej przestrzeni trwa realna walka interesów i strategicznych koncepcji. Może jeszcze nigdy dotąd te dwie sfery tak się od siebie nie oddaliły.
To skutek przekształcenia się polityki w kulturowy, w dużej mierze reżyserowany spektakl. Politycy muszą pozyskiwać sympatię coraz mniej kompetentnych (i coraz mniej zainteresowanych szczegółami) wyborców, a więc używają coraz prostszego przekazu. Nieustanna zaś wulgaryzacja komunikatu kierowanego do odbiorców jeszcze bardziej obniża ich wymagania.
A potem naród jako suweren wybiera ten zestaw memów, jaki go bardziej pociąga, spełnia emocjonalne zapotrzebowanie. Wygrywają memy, a rządzą realne interesy grup nacisku, które w symbolicznym teatrze, jako widzowie, nie uczestniczą. Oni mogą ten teatr reżyserować. Dopóki polityczne formacje nie spoważnieją w rozmowie z wyborcami, nie przedstawią realnych dylematów, wariantów możliwych zagrożeń i propozycji rozwiązań, dopóty pozostaniemy w teatrze prostych, krótkich wrażeń i wzruszeń. Te emocjonalne przekazy, które nas otaczają i atakują, próbują zawładnąć naszą wyobraźnią, odwracają uwagę od zależności, przyczyn i skutków świata, w którym realnie funkcjonujemy. Życie jest gdzie indziej. Choć to hasło rewolty paryskiej z 1968 r. też jest memem.