Kiedy lewica miała za szefa Kwaśniewskiego, wystarczyły jej cztery lata, aby odebrać władzę solidarnościowej prawicy. Gdy liderem był Miller, również cztery lata wystarczyły, by AWS i Unię Wolności odesłać na polityczny cmentarz. Tymczasem dzisiejsze SLD jest dumne, gdy zbiera 14 proc.
Owszem, Tusk jest wirtuozem władzy, żaden premier nie potrafił tak sprawnie oganiać się od wrogów, jednak cztery lata to wystarczająco długo, by mu zadać dotkliwy cios. Jednak ani SLD, ani Napieralski ciągle tego nie potrafią.
Powiedzmy to raz jeszcze – Tusk nie jest nieśmiertelny. Nie jest bogiem. Bez wątpienia jest świetnym graczem, ale radzi sobie tak dobrze tylko dlatego, że nie trafił na zręcznego rywala. Premier jest ciągle aż tak silny, bo inni nie potrafią go skutecznie uderzyć. Owszem, PiS jest hałaśliwe, ale gdy odsiejemy nagie fakty, zobaczymy najbardziej nieruchawą opozycję w całej najnowszej historii. Która nie potrafi ustrzelić premierowi żadnego ministra, która nie potrafi punktować jego błędów, która jak dziecko daje się ograć w komisji hazardowej. PiS przegrywa swoją opozycyjność, bo jest zbyt radykalne. Sojusz, bo jest dramatycznie bierny.
Napieralski nie robi nic. Wzrost w sondażach poparcia dla niego nie jest jego sukcesem, ale społecznym odruchem niezgody na PO i PiS. Jest oznaką słabnięcia duopolu, procesu, którego Sojusz jest tylko biernym obserwatorem. Gdy Tusk popełnia błędy, gdy PiS zadaje sprawny cios, coraz częściej korzysta na tym SLD. Ale każdy zdobyty przez SLD punkt jest ciągle tylko prezentem, a nie samemu zdobytym łupem.
Lewica skarży się, że w wojnie polsko-polskiej mało jest miejsca dla trzeciego gracza. Ale to nieprawda. Od dwóch lat ta wojna jest tak absurdalna, że coraz łatwiej się przebić z komunikatem, że winne są obie strony. Jednak Napieralski tego nie robi. Stoi w dziwnym rozkroku: jest w opozycji, ale nie wobec rządu, tylko wobec innej opozycyjnej partii. Wobec PiS. Oczywiście, łatwo to wyjaśnić, Sojusz ciągle ma traumę po IV RP, nienawidzi PiS za to, że ten chciał z SLD zrobić organizację przestępczą. Jednak w polityce obowiązują elementarne reguły gry. Celem każdej partii jest przejęcie władzy, metodą zaś bicia się o władzę jest krytyka rządu. Gdy się go mocniej krytykuje, to się szybciej władzę dostaje. Gdy się go w ogóle nie krytykuje, władzy nie dostaje się nigdy.
SLD tego nie rozumie. Nie chce i nie potrafi się pokazać jako alternatywa dla prawicowego duopolu. Nie potrafi powiedzieć najbardziej oczywistego dziś lewicowego komunikatu: „głosując na PiS, głosujesz na PO, zaś wspierając Platformę, popierasz PiS. I jeśli naprawdę chcesz którejś z tych partii zaszkodzić, zagłosować musisz na SLD”.
Potencjał lewicy jest dużo większy niż dzisiejsze kilkanaście procent. Gdyby Sojusz przestał się zadowalać resztkami ze stołu, przy którym się toczy prawicowa kłótnia, gdyby twardo wszedł do politycznej gry, najbliższe wybory mógłby nawet wygrać. Ale tak się nie stanie, bo Sojusz jest niezdolny do skutecznej gry. Bo wbrew pewnym pozorom normalności nie jest zdrową partią, a jedynie atrapą. Jest masą upadłościową po dawnym SLD, ruiną po wielkim imperium, które rozerwały wewnętrzne konflikty z lat 2004–06. Żaden z ostatnich szefów – ani Olejniczak, ani Napieralski – nawet nie próbował tej pokiereszowanej struktury odbudować. Nie tylko dlatego, że zabrakło im formatu Millera czy Tuska. Błąd popełniła cała polska lewica, która w 2005 r. uległa niepotrzebnej panice. I zamiast w sposób zorganizowany przeczekać złą koniunkturę, wykonała serię niszczących ją ruchów.
Czas w istocie był trudny. Nigdy taka fala afer nie spadła na jedną partię w tak krótkim czasie. Rywin, Starachowice, Orlen, Dochnal. Wkrótce do aresztów trafili prominentni politycy: Jakubowska, Sobotka, Długosz, Pęczak. W wyborach 2005 r. prawica przedstawiła SLD jako organizację przestępczą, której odsunięcie od władzy jest wymogiem racji stanu.
Był to wielki kryzys, jednak zaledwie 15 lat wcześniej ci sami politycy zmagali się ze znacznie groźniejszym wydarzeniem, jakim był upadek komunizmu. Oskarżenia formułowano wtedy ostrzejsze, a jednak lewica potrafiła zachować zimną krew. Nie poszła drogą Fiszbacha, nie rozpadła się na małe frakcje, nie odcięła się od przeszłości, odwrotnie − wzięła majątek po PZPR, zwarła szeregi i ruszyła do ofensywy przeciw solidarnościowym konkurentom.
Po aferze Rywina zabrakło dawnej twardości. Doszło do podziałów i wzajemnych oskarżeń. Zabrakło też politycznej inteligencji. Liderzy SLD bardzo mechanicznie skopiowali manewr, którym ratowała się PZPR. Oni też oddali władzę młodym, nie zauważając przy tym, że w tej najgorszej od ponad stulecia lewicowej generacji nie ma nikogo na miarę młodego Kwaśniewskiego.
Szefem partii został typowy lider czasu marnego, kiedy podupadające instytucje przejmują gracze trzecioligowego formatu. A zatem minister rolnictwa Wojciech Olejniczak, polityk bez doświadczenia, bez talentu i bez osobistej charyzmy. Postacią numer dwa został Grzegorz Napieralski, reprezentujący sobą wówczas jeszcze mniej.
Obaj 30-latkowie okazali się za mało przenikliwi, by zrozumieć, że muszą połączyć siły, że muszą wspólnie naprawić partię, osłabić pozycję ojców założycieli i zbudować silne przywództwo oparte na nowej generacji. W polityce to normalne, że duumwirowie rzucają się sobie do gardeł, ale robią to zazwyczaj wtedy, gdy mają pełnię władzy i nie chcą się nią już z nikim dzielić. W przypadku wojny Napieralskiego i Olejniczaka doszło do niej, zanim się stali rzeczywistymi liderami lewicy. Nic więc dziwnego, że zwycięstwo Napieralskiego nie ustanowiło realnego przywództwa. I choć dziś wszyscy na lewicy wiedzą, że obalanie obecnego lidera Sojuszu nie ma politycznego sensu, zarazem mało kto traktuje Napieralskiego jako rzeczywistego lidera. A wybory prezydenckie pokazały, że przez brak lidera lewica nie jest spójnym obozem, lecz luźną i nielojalną koalicją.
Tak ważna postać jak Włodzimierz Cimoszewicz w czasie kampanii poparł kandydata Platformy. Tomasz Nałęcz poszedł dalej i związał z Komorowskim swój polityczny los. Z kolei Kwaśniewski Napieralskiego poparł, ale sposób wprowadzania Marka Belki do NBP pokazał całej lewicy, że ojciec chrzestny formacji nie widzi w szefie Sojuszu równego sobie partnera. Nawet Ryszard Kalisz, zamiast się wreszcie wystraszyć swojego szefa i jego ponoć spektakularnego sukcesu, ciągle się zastanawia, czy ma ochotę zostać w SLD. I to jest prawda o dzisiejszym SLD. Lewica to nie spójna partia, ale dramatycznie pęknięta formacja, która nie może sprawnie działać, bo naruszone w niej zostały najbardziej elementarne zasady wszelkiej organizacji. Te wręcz darwinowskie – że rządzą najsilniejsi.
Dzisiejsza lewica jest formacją wielkich samców alfa, którzy oddali władzę ludziom, wobec których nie czują ani strachu, ani respektu, ani szacunku. Rozum każe im Napieralskiego akceptować, ale natura nie pozwala im się rozumu posłuchać. Dlatego bardzo na wyrost budowane są dziś zarysy kolejnych koalicji, które po wyborach ma ponoć zbudować lider SLD. Bo on niczego nie zbuduje, nie jest realnym liderem, jest tylko jednym z wielu graczy. Przed podjęciem każdej decyzji będzie musiał pielgrzymować do lewicowych dinozaurów i mozolnie zabiegać o ich zgodę. Jeśli jej nie dostanie, koalicji nie będzie. Bo wystarczy kilka wywiadów Kwaśniewskiego, krytycznych wobec szefa SLD, by podważyć każdą jego decyzję. Choć elektorat lewicy naprawdę polubił Napieralskiego, cały czas jeden Kwaśniewski znaczy dla niego więcej niż całe SLD ze swoim młodym szefem i grupą wilczków o nieznanych nazwiskach.
Kto jednak zechce w tym dostrzec osobistą słabość Napieralskiego, przegapi skalę problemu. To jest defekt całej formacji, w szczególności klęska samych dinozaurów. Zresztą nie jedyna. To oni również odpowiadają za programowy zamęt, w którym lewica znalazła się od ponad pół dekady i który sparaliżował jej zdolność do politycznej gry. To przecież Kwaśniewski, Janik i Szmajdziński zamiast odbudować partię, rzucili koncept pokoleniowej rewolucji, pomysł, że polską lewicę ocalić może prawdziwie ideowa młodzież. Oskarżani o polityczny cynizm postanowili objawić swoje nowe, romantyczne oblicze. Sami zbyt zimni, by dać się porwać jakiemuś Marcowi ’68, wymyślili ideę pryncypialnej lewicy, nowej formacji kierowanej przez młodych ludzi i ożywionej przez gorące idee. W ten sposób narodził się kilkuletni romans SLD z niszową „Krytyką Polityczną”.
Różnie ten zabieg nazywano. Odbudowa tożsamości. Skręt w lewo. Powrót do ideowych korzeni. Jednak od strony zimno analizowanej polityki pomysł dinozaurów na sukces lewicy brzmiał kuriozalnie: robimy koalicję dzieci, partyjnych żółtodziobów i studenterii znającej politykę jedynie z filozoficznych książek.
Gdyby to był wizerunkowy trik, byłoby to nawet zręczne. Kłopot w tym, że to się działo naprawdę, że szczerze uwierzono w gorące serca i porywające idee. I u zatopionej w książkach akademickiej młodzieży zaczęto szukać politycznej rady. Potrzeba było długich lat, by kierownictwo Sojuszu zrozumiało, że tej rady nie dostanie. Nie dlatego – jak długo sądzono – że lewicowość „Krytyki” jest zbyt abstrakcyjna, zbyt niszowa, że wpierw musi zostać przetłumaczona na bliższe życiu wyobrażenia. Powodem była realna sprzeczność celów. Indyferentne ideowo przez całe swoje życie pokolenie Kwaśniewskiego długo nie potrafiło zrozumieć, że skupiona przez Sierakowskiego młodzież nie bawi się w ideowość, ale naprawdę jest ideowa. Że nie opowiada tylko o wielkiej społecznej rewolcie, ale jej naprawdę pragnie.
Skalę i znaczenie tej różnicy poglądów politycy Sojuszu zrozumieli dopiero, gdy w czasie kampanii prezydenckiej kilka postaci z kręgu „Krytyki” ujawniło sympatię do PiS. Padło z ich ust uzasadnienie: lepszy rebeliant Kaczyński niż prosystemowy Komorowski. Dla elit polskiej lewicy był to wstrząs, który szeroko otworzył im oczy. Z dnia na dzień „Krytyka” straciła urok. Oraz swój wpływ.
Lewicowe elity, polityczne i intelektualne, dostrzegły w „Krytyce Politycznej” rys, którego przez lata nie chciały widzieć – nieudawany radykalizm tej formacji. Całkowicie sprzeczny z całą tradycją polskiej lewicy, która poza epizodem stalinowskim nigdy nie była ideologiczna. Choć rządziła Polską przez cały XX w., nie robiła tego pod lewicowymi sztandarami. Postawiona naprzeciw prawicowego społeczeństwa odwoływała się do legitymacji patriotycznej albo modernizacyjnej. Piłsudski, Gomułka, Gierek, Rakowski, Kwaśniewski, Miller – to były oferty skrojone pod centrową wrażliwość. Dokładnie tak samo postępowała lewica solidarnościowa. Geremek, Michnik, Kuroń, Kołakowski – ich dzieje to historia abdykacji z lewicowej wyrazistości na rzecz modernizacji kraju, traktowanej jako najskuteczniejszy sposób krzewienia oświecenia nad Wisłą.
Wszyscy oni uznali, że wojna z konserwatywnym społeczeństwem, toczona pod lewicowymi sztandarami, przynieść może jedynie przegraną. Podstawowym aksjomatem polskiej lewicy był ten, że aby rządzić Polakami, trzeba respektować „prawicową” praktykę społeczną – rynek, religię i konserwatywną rodzinę. Bo w Polsce centrowy porządek już jest sukcesem.
Ale „Krytyka” naruszyła również drugi, bardziej fundamentalny parametr polskiej lewicy – zasadniczą nieufność wobec polskiej prawicy, rozumianej jako wylęgarnia ciemnoty, nacjonalizmu i ksenofobii. Od czasu zabójstwa Narutowicza pryncypium polityczne polskiej lewicy stanowi zasada: wszystko, byle nie prawica, co dobrze było widać po 1989 r., gdy tak ostro wcześniej skonfliktowane ze sobą nurty lewicy – postkomunistyczny i postsolidarnościowy – nagle zwróciły się ku sobie.
„Krytyka” tymczasem okazała się pierwszą generacją lewicy, która prawicą owszem się brzydzi, ale się jej nie boi. Która gotowa jest z nią prowadzić grę. Która zagrożenie widzi nie w prawicy, ale w status quo.
W czasie publicznej dyskusji czołowy intelektualista lewicowej formacji powiedział liderowi „Krytyki”: „Skończysz jak Ikonowicz albo jak Macierewicz”. Ta jako druga wskazana możliwość dobrze pokazuje naturę lęku starszej generacji wobec pokolenia „Krytyki”. I nagły zwrot sympatii ku wcześniej niezauważanym środowiskom liberalnej młodzieży – z „Kultury Liberalnej” czy „Liberte”. W kilka miesięcy „Krytyka” straciła status reprezentanta swojej generacji, stając się jednym z wielu środowisk.
Sojusz zmarnował ponad pół dekady, by dopiero w ostatnich miesiącach uświadomić sobie, że nie chce być pryncypialną lewicą, a jedynie lepszą Platformą. Formacją ideowo dyskretną, postideologiczną, liberalną. Że nie potrzebuje lewicowości, która górnikom rozdaje jabłka i kanapki, co jeszcze niedawno robił Napieralski. Potrzebuje lewicowości w porcjach homeopatycznych, tyle, by odróżnić się od konkurencji.
Dopiero na progu kampanii wyborczej, gdy strategie kampanii powinny być gotowe od dawna, lewica uświadamia sobie, że nie chce iść do władzy jako lewica, ale jako formacja profesjonalistów, jako partia władzy. Że aby zastąpić Platformę w rządzeniu, nie może się od niej za bardzo różnić, ponieważ koniunktura jest wciąż na ten sam typ nienachalnej, wolnej od radykalizmu partii, a zmęczeniu ulega tylko konkretna formacja z konkretnymi twarzami.
Lewica zmarnowała sześć lat na to, żeby zdecydować, że chce iść dokładnie tą samą drogą, którą szedł Kwaśniewski i Miller. I dlatego w najbliższym rozdaniu jeszcze nią nie pójdzie.
Robert Krasowski – konserwatywny publicysta i wydawca, absolwent filozofii UW. Założyciel i red. naczelny „Dziennika”, współtwórca weekendowego dodatku „Europa”. Współzałożyciel warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej i współwłaściciel Wydawnictwa Czerwone i Czarne.