Bronisław Komorowski chce być prezydentem wszystkich obywateli Polski. To samo mówili jego poprzednicy. Ale kiedy przychodzi sprawdzian, bywa z tym różnie i zwykle źle. Teraz też nie wyszło dobrze. Najpierw sprzeczne sygnały wysłali urzędnicy prezydenta z jego kancelarii, potem oliwy do ognia dolali politycy PiS.
W końcu sprawę wziął na siebie sam generał, oświadczając, że do Rzymu na uroczystości beatyfikacyjne Jana Pawła II się nie wybiera. Tym samym spekulacje i spory na ten temat tracą sens i znajdują finał. Jaruzelski wyręczył prezydenta Komorowskiego i może jego kancelaria na to liczyła. Niezbyt to budujące.
Generał przypomniał, ile razy spotkał się z obecnym beatyfikowanym i że zeznawał jako świadek w procesie kościelnym, którego wynikiem jest beatyfikacja i uroczystości, na jakie Jaruzelski nie pojedzie. Przemilczał, że ikona obozu pisowskiego, Lech Kaczyński, nie widział problemu z zaproszeniem generała do samolotu lecącego na uroczystości jubileuszu zwycięstwa nad III Rzeszą. Że Jaruzelski nie chce się podpierać Kaczyńskim, zasługuje na uznanie.
Cała ta kołomyja jest podwójnie przykra. Po pierwsze jako kolejny dowód małości i lękliwości naszych polityków. W końcu nie chodzi o uroczystość państwową czy polityczną, tylko religijną. Dlatego, po drugie, przykro patrzeć, jak ludzie wierzący dyskutują, czy Jaruzelski powinien jechać do Rzymu.
Taka dyskusja obraża wrażliwość religijno-etyczną szczerego chrześcijanina. Jak wiadomo, drzwi kościołów są otwarte dla wszystkich, a wyroki boskie są niezbadane. Przykre więc jest i to, że biskupi akurat w tej sprawie nie zabrali głosu, napominając naszych zbyt gorliwych polityków katolików, by nie usiłowali być bardziej papiescy od papieża.