Świat po pigułce
Prof. Zygmunt Bauman: Straciliśmy kontrolę nad światem, który sami stworzyliśmy
Jacek Żakowski: – Wszystko drży. Cały świat się trzęsie. Rozumie pan, co się z nami i dokoła nas dzieje?
Zygmunt Bauman: – Tego się nigdy dobrze nie rozumie.
A z grubsza?
Interregnum.
Czyli?
Przypomina mi się praca nad rozprawą habilitacyjną. W 1957 r. dostałem stypendium British Council, żeby w Londynie napisać socjologiczną analizę powstawania brytyjskiego ruchu robotniczego. Siedziałem między innymi nad rocznikami „The Manchester Guardian” z epoki, gdy Manchester był centrum rewolucji przemysłowej. Ludzie, którzy w tej gazecie pisali – odpowiednicy największych dzisiejszych publicystów, analityków, komentatorów, intelektualistów – nie mieli pojęcia, że znajdują się w jądrze rewolucji, która zmienia świat. Dziś każdy licealista wie, że początek XIX w. w Manchesterze to rewolucja przemysłowa. A oni nie wiedzieli. Najmądrzejsi ludzie nie mieli pojęcia, w czym biorą udział i co się dokoła dzieje.
Nie widzieli rosnących kominów?
Widzieli. Ale nie rozumieli, co z tego wynika. Nie pojmowali istoty przejścia od społeczeństwa rolniczego do przemysłowego, wymuszonej cywilizacyjnie centralizacji państwa narodowego, zakresu zmiany społecznej, znaczenia i roli nowych podziałów klasowych. Żyli w tym XIX w., nie widząc, w czym żyją. Robili rewolucję, nie wiedząc, że ją robią.
To dlaczego robili?
Żeby poprawić swój los. Żeby ułatwić sobie życie. Bez głębszej refleksji. Bez wizji. Z konieczności stopniowo budowali nowe szczeble integracji społecznej. Od dobrze każdemu znanego otoczenia – parafii, miasteczek, cechów – przechodzili do abstrakcyjnego, niedającego się dotknąć wielkiego społeczeństwa, narodu i państwa. Nie zauważali, jak szybko prywatne doświadczenia są w ich życiu zastępowane przez pojęcia abstrakcyjne.
Ale sobie radzili.
Z trudem. Nie tylko gospodarka, ale moralność i polityka zamykały się wcześniej w obrębie lokalnych społeczności, których jądrem była przecież rodzina. Rodzina – rodzinny warsztat, rodzinne gospodarstwo – była wszystkim. Dawała życie, wyżywienie, wiedzę, pracę, opiekę w razie nieszczęścia lub starości. Wyprowadzenie się biznesu z rodziny – do fabryk – oznaczało odejście od jedynego systemu społecznego, który był zagospodarowany etycznie i politycznie.
Politycznie?
Bo polityka to nadawanie kierunku mocy. A moc, czyli możność czynienia rzeczy, przywiązana była do rodziny i wspólnot lokalnych. Razem z opisem świata, przeświadczeniami, normami, obyczajami, moralnością regulującą relacje społeczne. Kiedy ekonomika wyrwała się z tej przestrzeni w nową, niezagospodarowaną politycznie i etycznie przestrzeń, powstało coś w rodzaju hollywoodzkiego Dzikiego Zachodu. Ludzie zmagali się z tym przez cały XIX w. Stopniowo rozszerzali prawa wyborcze na coraz biedniejszych. Uchwalali kolejne prawa fabryczne regulujące warunki pracy. Legalizowali związki zawodowe. Działo się to za cenę krwi, przy olbrzymim oporze różnych sił zachowawczych. Ale się dokonało. Powstało małżeństwo mocy i polityki w formie nowoczesnego państwa narodowego. Dziki Zachód został etycznie i politycznie skolonizowany. Teraz to się skończyło.
W jakim sensie?
Przez XX stulecie powszechnie uważano, że odpowiedzią na wyzwania świata jest państwo. Prawica i lewica mogły nieustannie drzeć koty, ale jedni i drudzy wiedzieli, kto będzie realizował ich program, jeśli zdobędą władzę. Oczywiście państwo narodowe. Bo tam była moc i polityka. To się skończyło i dlatego znów mamy interregnum.
Co się skończyło?
Po raz drugi ekonomika wyrwała się z systemu. Uwolniła się z oków państwa, tak jak 200 lat temu uwolniła się z oków rodziny i wspólnot lokalnych. Moc i polityka znów się rozdzieliły. I znów życie przeniosło się do przestrzeni nieuregulowanej etycznie ani politycznie. Bo etyka i polityka zatrzymały się na poziomie państw narodowych. A one tracą moc, tak jak w XIX w. traciły ją rodziny i wspólnoty lokalne. Dlatego tak bezsilna stała się ONZ, którą po II wojnie powołano, by strzegła suwerenności państw. Nie bardzo wiadomo, jak ONZ miałaby to robić, skoro suwerenność – czyli zakaz ingerowania w wewnętrzne sprawy państw – staje się wspomnieniem. Państwom co prawda nie wolno ingerować w sprawy innych państw, ale już korporacjom nikt tego nie zabroni. Jak im się w jakimś państwie nie podoba, to idą do innego. A państwa stają się bezsilne.
Niech pan to powie Sarkozy’emu, Cameronowi, Putinowi albo Kaczyńskiemu.
Oni do swojej bezsilności nie mogą się przyznać, tak jak XIX-wieczni ojcowie nie mogli się przyznać, że tracą kontrolę nad losem swoich rodzin, gdy zamykali warsztaty i szli do fabryki. Państwo narodowe, by realnie istnieć, musi kontrolować trzy podstawowe autarkie: przemoc, kulturę i gospodarkę. Dziś żadne państwo nie może się już szczycić żadną z tych autarkii. Ameryka, Rosja czy Chiny wyobrażają sobie jeszcze, że dysponują autarkią militarną, ale to też jest złudzenie. W cyberprzestrzeni nikt nie ma monopolu przemocy. Produkcja, finanse, wiedza, przestępczość – albo ignorują państwa, albo je aktywnie zwalczają, działając w przestrzeni globalnej. Tam jest moc. Natomiast polityka pozostała taka, jaka była. Lokalna, terytorialna, zamknięta w prawnych i mentalnych opłotkach państwa narodowego.
Ale powstaje wspólnota międzynarodowa.
Nie wierzę, że pan w to wierzy. Powstają najwyżej doraźne alianse. Które się rozpadają, gdy zmieniają się układy interesów. Nie istnieje wspólnota międzynarodowa, która mogłaby służyć jako polityczna przeciwwaga nowych mocy. Czyli „stare już nie może, a młode jeszcze się nie narodziło” – tak Antonio Gramsci definiował interregnum.
Kiedy Gramsci to pisał, na początku XX w., nowe – czyli państwo narodowe – już się urodziło i było u szczytu.
Teraz też coś się urodzi. Ale na razie niczego takiego nie widać. Mamy nieadekwatność mocy do polityki, nieadekwatność środków do celów, kryzys narzędzi, instytucji, instrumentów działania. Za mojej młodości dużo zastanawialiśmy się, co robić, żeby ulepszyć świat. Dziś gdybyśmy usiedli przy okrągłym stole, moglibyśmy się dość szybko dogadać w sprawie tego, co robić. A głównym problemem jest, kto to ma zrobić i jak. Bo nie mamy takich instytucji ani instrumentów. Tak jak sędzia pokoju w brytyjskim miasteczku i cech rzemieślniczy nie mogły zaradzić temu, co działo się wokół nich w XIX w. Po raz drugi w nowoczesnej historii stajemy przed zadaniem podboju i skolonizowania ziemi niczyjej, którą tym razem jest przestrzeń globalna. Mamy moc uwolnioną od politycznej kontroli i politykę pozbawioną mocy. Będzie się trzęsło i drżało, dopóki znów nie pożenimy mocy z polityką.
Jak?
Dziś nikt nie ma sensownego pomysłu, jak poddać przestrzeń globalną kontroli politycznej. Czyli jak stworzyć planetarne odpowiedniki tego, co nasi przodkowie stworzyli na poziomie państwa narodowego. Na przykład jakąś formę demokracji. Jakieś łączące opinię publiczną światowe media, które w skali świata skomasują wolę społeczną. Oni zaczęli od Kodeksu Napoleona. Czy my umiemy wyobrazić sobie jakiś kodeks globalny, dający światu ramy obowiązującego prawa?
Umiemy?
To się okaże. Ja sobie nie wyobrażam, żeby można było coś sensownego osiągnąć liniowo powiększając skale instytucji, jakie już istnieją.
Nie wierzy pan, że miejsce państwa narodowego zajmie państwo globalne?
To by musiał być koszmar. Już by nie było gdzie uciec. To by był totalitaryzm, jakiego świat nie widział. Więc trzeba na poziomie globalnym wymyślić inne środki politycznego działania na miarę wyzwań, jakie przestrzeń globalna stawia.
To jest optymistyczne ujęcie. Bo może też być tak, że ogarnięcie tej skali przekracza ludzkie możliwości.
I co?
I nic takiego nigdy nie wymyślimy.
Ale to jest sprawa życia i śmierci. W stanie obecnego nieładu światowego, w którym wszystko się może zdarzyć, a nic nie można zrobić, daleko nie pociągniemy. Zwłaszcza że rzeczywistość nie stoi przecież w miejscu. Jak czegoś nie wymyślimy, wszyscy pójdziemy na dno. Chroniczny nieład, który wszystkich ciągle zaskakuje, na dłuższą metę jest nie do wytrzymania.
Straciliśmy kontrolę nad światem?
Gorzej. Straciliśmy kontrolę nad światem, który sami stworzyliśmy. To oznacza koniec nowoczesnego myślenia i nowoczesności. Symbolicznie nowoczesność zaczęła się przecież od sprzeciwu Woltera wobec bezmyślności przyrody, która w straszliwym trzęsieniu ziemi, pożarze i czymś w rodzaju tsunami, jakie nawiedziły Lizbonę, na równi zabijała winnych i niewinnych, podłych i szlachetnych. To był 1755 r. Po 250 latach okazuje się, że pomysł Woltera, żeby światu narzucić ludzki, racjonalny ład, który uporządkuje ślepą, niegodną zaufania przyrodę, sprawił, że to wytwory naszych działań zachowują się jak katastrofy naturalne.
Urlich Beck nazywa to społeczeństwem ryzyka.
Bo w miejsce jednego za czasów Woltera mamy dziś dwa niespętane żywioły – przyrodę i cywilizację, które miały się nawzajem korygować i ujarzmiać, a sprzęgły się przeciw nam. Cywilizacja eskaluje naturalne katastrofy i czyni naturę coraz mniej przyjazną, a natura eskaluje nasze problemy z wymykającą się spod kontroli cywilizacją. Coś z tym musimy zrobić, bo po dwóch wiekach względnej ulgi znaleźliśmy się w jeszcze trudniejszym położeniu niż współcześni Woltera.
Ale barierą okazuje się mózg, który ogarnia coraz mniejszą część tej rzeczywistości i wypiera to, czego nie ogarnia.
Wiemy tylko, że dotąd wypierał. Bo przecież już Marks apelował: „proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, i pisał, że proletariat nie ma ojczyzny, a mimo to nawet kraje, które uważały się za jego uczniów, szły w zupełnie innym kierunku. Podobnie Beck słusznie proponuje dziś wizję nowego kosmopolitycznego ładu, czyli polityki i ruchów politycznych, które nie określają się terytorialnie. Tak jak gospodarka i korporacje ponadnarodowe nie są już związane z terytorium. To brzmi fantastycznie, ale nie jest niemożliwe.
Mam wrażenie, że każdy ruch w tę stronę rozbija się o bezwładność tworzoną przez terytorialną tożsamość i mentalność.
Ale to nie znaczy, że kiedy my tu sobie gadamy, gdzieś nie zachodzi jakiś niezauważony przez nas procesik, który popchnie świat w nową stronę.
Pan wierzy, że kiedy jest problem, to zawsze znajduje się rozwiązanie, więc i teraz się znajdzie?
Jako settlement tak. Niekoniecznie jako solution. Zawsze możliwe są jakieś tymczasowe rozwiązania. Jakiś nowy ład musi się wyłonić. Niekoniecznie taki, który usunie problemy, niekoniecznie lepszy i niekoniecznie trwały. W żaden ład ostateczny nie wierzę, tak jak nie wierzę, że możliwe jest ogólne ostatecznie rozwiązanie (wspomnienia odrzucają mnie od niego, prawdę mówiąc). Do natury settlement należy wieczna renegocjacja. Problem polega na tym, że w tej chwili nawet nie ma kto takich renegocjacji prowadzić.
Jest taki irlandzki dowcip, który dobrze opisuje naszą sytuację. Kierowca zwraca się do przechodnia, „Przepraszam, jak jechać do Dublina?”. A przechodzień na to: „Gdybym chciał dojechać do Dublina, tobym stąd nie zaczynał”. My też mamy ten problem. Ale nie mamy innego miejsca, z którego możemy zacząć. Porządek świata rozsypał się z roku na rok po obaleniu muru berlińskiego, a mentalność i myślenie ludzi specjalnie się nie zmieniły.
W sensie lokalności?
Czytelności. Jasności. Dopóki stał mur, wiadomo było, gdzie ZOMO, a gdzie MY. Druty kolczaste wyznaczały granicę. Przez te druty ludzie na siebie łypali, wypatrując, co się święci. Kiedy mur upadł, popadliśmy w pierwszej chwili w entuzjazm. Na fali tego entuzjazmu George Bush zmarnował szanse stworzenia nowego, sensownego ładu opartego na moralnym i politycznym potencjale Ameryki. Kto w imię demokracji zabija 200 tys. irackich cywilów, ten odbiera jej moralną legitymację. To się niestety w dużym stopniu stało. Jeszcze 20 czy 30 lat temu zdecydowana większość społeczeństw garnęła się ku demokracji. Dziś zainteresowanie jest małe. Wszyscy się gapią na Chiny, gdzie dyktatura łączy się z wybuchem bogactwa. Demokracja straciła seksapil.
Bo, jak utopia leninowska i maoistowska skompromitowały socjalizm, tak rynkową demokrację skompromitowała bushowska utopia neokonserwatywna i neoliberalna?
Pan myśli, że to była utopia, a nie tylko cyniczna gra interesów.
Wielu ludzi wierzyło, że odkryli jakiś naturalny porządek łączący powszechną demokrację z wolnym globalnym rynkiem i że trzeba po prostu ten porządek wprowadzić, nieważne, jakim sposobem i za jaką cenę. Bo potem będzie dobrze.
Pan chyba przypisuje Bushowi przymioty, których on nie ma. On o świecie wiedział bardzo niewiele.
Byli wokół niego ludzie, którzy dużo wiedzieli, ale ułożyli z tej wiedzy utopijny obrazek.
To chyba jest nasza europejska optyka. Ja myślę, że ta polityka była funkcją prostych interesów, wpływów grup nacisku, doraźnych politycznych potrzeb. Ameryka zachowywała się jak słoń w sklepie z porcelaną. I zmarnowała ogromny potencjał, jaki miała jako jedyne wielkie zwierzę na globalnym placu boju. A dziś jest nieporównanie trudniej cokolwiek przeprowadzić, bo mamy całe stado słoni, byków i nosorożców buszujących w światowym składzie porcelany. Jak słonie ze sobą walczą, to pierwsza cierpi trawa, którą depczą. Staliśmy się taką trawą. Nawet nie umiemy po imieniu nazwać słoni, które nas depczą. Bo w dużej części to my wyczarowujemy te byty z chaosu naszą inteligentną wyobraźnią. Jakieś rynki. Jakieś trendy. Takie czy owakie siły. Różni ludzie robią mądre miny, ale nikt nie rozumie, jak to naprawdę działa. W tym sensie jesteśmy w podobnej sytuacji, jak nasi przodkowie 200 lat temu. I mamy przed sobą podobne wyzwanie. Oni znaleźli rozwiązanie.
Którego częścią była rewolucja francuska, I i II wojna, komunizm, faszyzm, nazizm, maoizm, leninizm, gułag, Auschwitz… Sam pan o tym pisał. Ja za takie rozwiązanie dziękuję.
Miałem kiedyś z Reinhartem Koselleckiem debatę o odpowiedzialności filozofów Oświecenia za rewolucję francuską. Wygłosiłem dość banalny, prostoduszny pogląd, że oni nie mogli przewidzieć okropieństw rewolucji. A Koselleck powiedział, że to jest uproszczenie, bo oni nawet nie wytworzyli pojęć, których by mogli użyć dyskutując o kształcie przyszłego państwa narodowego. Nie znali nawet idei reprezentacyjnej demokracji...
Już Arystoteles…
Gdyby pan zaprowadził Arystotelesa na Wiejską, to pewnie by mu się tam nawet spodobało – bo kłócą się, głosują, większość decyduje – ale gdyby mu pan powiedział, że to jest demokracja, wybuchnąłby śmiechem. Bo do ateńskiego rynku ma się to nijak, choć pełni podobne funkcje. To, co się w obecnym stuleciu na szczeblu globalnym wytworzy, też będzie spełniało funkcje polityki na szczeblu państwa narodowego, ale nie będzie do znanych nam mechanizmów podobne. Tyle przynajmniej wiadomo na pewno.
Czyli?
Nie powstanie światowy parlament. Jak on by miał wyglądać? Dwóch Litwinów, dwudziestu Polaków, stu Amerykanów i tysiąc albo dwa Chińczyków? Demokratyczna idea reprezentacji jest nie do powtórzenia. I nie do wyobrażenia jest powtórzenie idei wspólnej tożsamości – wspólnego pochodzenia, wspólnej przyszłości, wspólnego języka. We Francji akademia ustaliła kształt języka narodowego i wyrzucano ze szkoły za mówienie dialektem. To się na szczeblu globalnym nie powtórzy. Nie będzie globalnej wspólnoty narodowej, więc nie będzie globalnej demokracji. Musi i może powstać coś, przy czym upiera się Habermas. Ujednolicenie praw i obowiązków obywatelskich. Wszystko inne musi być relegowane w sferę prywatności.
Pan wierzy, że możliwy jest jeden porządek bez jednej kultury?
To musi być ład minimum, obejmujący tylko to, co konieczne, i oparty na przejściu od tolerancji do solidarności.
W jakim sensie?
Tolerancja mówi: „Panie Jacku, nie podobają mi się pańskie obyczaje, ale niech się pan w nich babra, dla pana one w sam raz”. A solidarność mówi: „Obce są mi pańskie obyczaje, ale z ich poznania może coś dobrego dla nas obu wyniknąć”. Hannah Arendt zachwycała się pismami Lessinga nie tylko dlatego, że pierwszy napisał, iż różnorodność ludzka pozostanie na wieki, ale i dlatego że, podobnie jak Arendt, serdecznie się z tej perspektywy cieszył. Bo w różnorodności widział źródło popędu twórczego, rozwoju i tak dalej. To jest nasz największy kapitał w epoce globalizacji. Pan powie, że to niebezpieczna utopia. Ale wielka i obiecująca.
Ja bym raczej powiedział, że niebezpieczny stał się brak utopii. Pan ten trop przekonująco opisał w eseju o socjalizmie. Dopóki istniały utopie, ludzie przynajmniej wiedzieli, do czego zmierzają. Była za to cena, ale cena braku utopii może być jeszcze większa. Bo wtedy jedyną utopią staje się indywidualne szczęście. A to sprowadza powszechną frustrację, bo człowiek co najwyżej może bywać szczęśliwy.
Ja za utopiami nie tęsknię. Dla mnie dobre społeczeństwo to takie, które wie, że nie jest dość dobre. Więcej mi nie potrzeba. Potrzebne są wizje rysujące odpowiedź na proste pytanie, jakie społeczeństwo mogłoby być lepsze. Natomiast utopie zawsze ginęły w detalu, popadając w dogmatyzm, a stąd już krok do totalitaryzmu. Planowali rozmiary pokoi, rozkłady budynków, schematy dnia, godzina po godzinie. Wyobrażano sobie dobre społeczeństwo jako twór skończony, dookreślony w najmniejszym detalu, doskonały. Taki, w którym niczego nie trzeba już zmieniać i każda zmiana musi być zmianą na gorsze. Ostatecznym szczęściem miał być bezruch i monotonne samoodtwarzanie.
Najtęższe umysły ekonomiczne pierwszej polowy XIX w. były przekonane, że wzrost gospodarczy jest wysiłkiem przejściowym. Wyobrażali sobie, że ludzkie potrzeby są ograniczone i ustalone na zawsze, więc gdy się je raz zaspokoi – świat będzie mógł przestać się natężać.
Nie znali rynkowej siły fabrykowania pragnień.
I zachcianek! Dziś spontaniczne, chwilowe zachcianki wyparły już z rynku nie tylko potrzeby, ale i pragnienia. Idzie pan do sklepu po koszulę i pod wpływem nagłego impulsu, zachęcony zapachem, muzyką, światłem, kupuje pan jeszcze ileś rzeczy, których w domu nawet pan nie rozpakuje. I może nawet nie będzie pan mógł sobie przypomnieć, dlaczego pan je kupił. To naszym XIX-wiecznym przodkom nie mieściło się w głowie.
Znów głowa nie daje rady w obliczu rzeczywistego świata.
Ja w każdym razie mając za sobą 85 lat życia, czyli ładne parę przewrotów i przełomów, nie mogę sobie przypomnieć żadnego, który byłby wcześniej przewidziany. Naprawdę doniosłe zjawiska zawsze nas zaskakiwały. Rzeczywistość tworzą niespodzianki.
Günther Anders pisał bardzo trafnie, że zdolność czynienia wyprzedza zdolność przewidywania skutków. Przecież my już dziś wpływamy na stopy podatkowe prawnuków, którzy jeszcze się nie urodzili. Będą spłacali długi, jakie zaciągnęliśmy, żeby opanować kryzys. Działamy na odległość sięgającą poza nasz horyzont. To jest groźna twarz tej epoki. A lepsza twarz to rozstanie z utopią jako toposem. Już nie wyobrażamy sobie światów doskonałych. Co więcej – stabilność dziś raczej ludzi przeraża, niż cieszy. Wciąż chcemy zmian, nowości, odkryć – nowych przygód, doznań, szans, perspektyw. Młodzi ludzie na pewno by się wściekli, gdyby ktoś im zaoferował życie w społeczeństwie, w którym wszystko jest poukładane, załatwione, bezpieczne i nic już nie będzie się zmieniać.
Czyli utopia stała się niemożliwa nie tylko z tego powodu, że już nie umiemy wyobrazić sobie świata idealnego, ale także dlatego, że jej już nie chcemy, bo wolimy świat ciekawy od doskonałego.
Przede wszystkim nie chcemy. Gdybyśmy chcieli, tobyśmy próbowali. A nikt już nawet nie próbuje. Kiedy Marks pisał, że widmo rewolucji krąży po Europie, to ono rzeczywiście krążyło. Miliony rzemieślników, których zdegradowano do roli robotników fabrycznych, marzyły o świecie, który znów zagwarantuje im stabilną pozycję i egzystencję, czyli bezpieczeństwo gwarantowane przez system cechowy. Ruch robotniczy począł się z marzenia o powrocie do przedprzemysłowego, przedkapitalistycznego stanu rzeczy, który z perspektywy wydawał się oazą spokoju. Teraz historia się poniekąd powtarza...
W jakim sensie?
Choćby dostrzegalnym i w Polsce... Tęsknoty za spokojem głowy. Może przedtem płace były nędzne, ale każdy miał pracę i swoje parę groszy dostawał. Każdy miał bezpłatną edukację, służbę zdrowia, a po iluś latach może i mieszkanie. Dziś nikt nie chce powrotu do PRL, za to chce, by wróciła peerelowska odmiana błogostanu...
Czyli wolność bez odpowiedzialności?
Ano właśnie. W tym sęk – w odpowiedzialności. Statystyki wskazują, że w krajach, które zaszły dalej na drodze od państwa opiekuńczego do społeczeństwa ryzyka, w których szybciej rośnie nierówność społeczna i rozwarstwienie, dużo więcej osób ma wymagające leczenia problemy psychiczne. W krajach o dużych i szybko rosnących nierównościach – jak USA czy Wielka Brytania – ludzie trzykrotnie częściej zapadają na choroby psychicznie niż w społeczeństwach najmniej rozwarstwionych.
Podobnie jest z niezdrową otyłością, przestępczością młodocianych, ciążami nastolatek. Nie tylko w Polsce, ale na całym Zachodzie, duża część społeczeństwa źle znosi zmiany, jakie zaszły w ostatnich 20 latach. To dobrze widać, kiedy porównuje się długość życia w krajach o podobnym poziomie zamożności i różnym stopniu rozwarstwienia. W krajach, gdzie rozwarstwienie jest słabsze, ludzie żyją dłużej, bez względu na status materialny.
To znaczy, że także bogatym silne rozwarstwienie nie służy.
Na dłuższą metę i w głębszym sensie nikomu nie służy. 30 lat temu 1 proc. najzamożniejszych Amerykanów zgarniał 8 proc. dochodu narodowego. Dziś zgarnia 24 proc. A wygląda na to, że jako gatunek, jako społeczeństwo i jako jednostki źle znosimy tak silne różnicowanie. Dopóki różnice zamożności dzieliły świat na bogatą Północ i biedne Południe, bieda biedaków nas jakby nie dotykała. Ale kiedy nędza Południa wtargnęła do rozwiniętych społeczeństw, tworząc rozległą, żyjącą w nędzy podklasę, a jednocześnie powstała kilkuprocentowa strefa niebywałego i niepohamowanie rosnącego bogactwa, wszystko się rozregulowało. Nie tylko gospodarka, ale też życie polityczne i nawet emocjonalne całego społeczeństwa.
Czyli ponowoczesność też, jak nowoczesność, stała się źródłem cierpień.
Myślę, że wciąż nie doceniamy ich wagi nie tylko dla jakości życia słabszej części społeczeństwa, ale też dla całego życia społecznego – kulturalnego, gospodarczego, politycznego. Z jednej strony mamy wzrost, innowacje, rosnące bogactwo, a z drugiej świat nędzy gwałtownie rosnący i fizycznie zbliżający się do nas na wyciągnięcie ręki. On był zawsze w wielkich miastach Afryki czy Azji, a dziś w skali nieznanej od dawna jest w Londynie, Nowym Jorku, Paryżu, Warszawie. Co ta nowa armia wyrzutków czy ludzi zbędnych (jak ich Stefan Czarnowski nazwał) czuje? Społeczną odmowę godności własnej, upośledzenie i upokorzenie. A to zawsze prowadzi do agresji i irracjonalnych zachowań. Jak w XIX w.
To ten mechanizm gromadził obrońców krzyża przed Pałacem Prezydenckim?
Tak! Z tym że w Polsce traumaty Zachodu są spotęgowane gwałtownością przeskoku. Zmiany, które na Zachodzie ciągnęły się przez pokolenia, u nas dokonały się w ciągu dekady. Nic dziwnego, że w Polsce jest więcej histerii, agresji, nieracjonalności, braku ufności i szacunku dla rzeczywistości.
Wspólnoty, które absorbowały wstrząsy społeczeństw człapiących od feudalizmu do nowoczesności i od nowoczesności do ponowoczesności, zastępowane są rojowiskami. Rój nie tworzy stałych więzi, które mogłyby być fundamentem dla czegoś nowego. Rój zlatuje się, gdzieś przez chwilę leci, a potem się rozpada. Nie stanowi reguł. Nie respektuje zasad.
Bronisław Komorowski został demokratycznie wybrany na prezydenta. I co z tego? „Jaki z niego prezydent? To tylko pan Komorowski”. Czegoś takiego w innych krajach nie ma. To jest skutek nakładania się interregnum polskiego na globalne. Polakom przypadło przeżywać jednocześnie troski wspólne planecie i swoje – lokalne. Typowa bolączka interregnum. Tyle że spotęgowana... Nie ufamy jako społeczeństwo, że się coś sensownego a trwałego narodzi.
I dlatego wciąż jakoś nie może się narodzić?
Dlatego trudniej jest dojść do dobrych pomysłów. Są głównie kiepskie pomysły, które notorycznie zawodzą. To sprawia, że co dwa, trzy, cztery lata wszystko się w Polsce zaczyna od początku.
Czyli dopust Boży?
W żadnym razie. To próbują nam wmówić ci, którym taki świat z różnych względów przypada do gustu. Ale tak być nie musi. Corneliusa Castoriadisa zapytano kiedyś: „Panie Castoriadis, czyżby pan chciał zmienić świat?”. Odpowiedział: „Broń Boże, ja tylko chcę, żeby ludzkość się zmieniła. Podobnie, jak zrobiła to już tyle razy w swojej długiej historii”. I chyba miał rację. Bo kryzys, jaki przeżywamy, nie jest chyba najgorszy, jaki ludzkość przeżyła.
Przynajmniej na razie.
I nie będzie, jeżeli nie uwierzymy, że to dopust Boży. Na razie nie napsuliśmy więcej, niż możemy naprawić...