Piotr Sarzyński: – Stawiać pomnik poświęcony tragedii w Smoleńsku czy nie?
Halina Taborska: – O tych, których monument smoleński ma upamiętniać, możemy chyba bez kontrowersji powiedzieć, że – niezależnie od stanowisk publicznych, ścieżek zawodowych, orientacji politycznych – wszyscy, na różne sposoby, służyli swemu społeczeństwu i państwu, a zginęli tragicznie we wspólnej drodze ku miejscu nierozerwalnie związanemu z polską historią i narodową, wojenną traumą. I dlatego zasługują na pomnik.
I tak uważa też duża część społeczeństwa. Ale spór jest.
Jeśli monument ma służyć całemu społeczeństwu i być elementem łączącym, a nie rozrywającym narodowe życie, to szukamy przede wszystkim tego, co łączy zwolenników pomnika, jak i tego, co łączyło ludzi, których pragnie się upamiętnić.
U nas kością niezgody pozostaje w tej chwili lokalizacja.
Oczywiste jest na razie tylko to, że powinna to być stolica kraju, a wybrany teren powinien przynależeć do honorowej przestrzeni miasta – zadbanej, masowo uczęszczanej, w pobliżu ważnych obiektów kulturowych i sakralnych. Dla pomyślnego życia dzieł sztuki publicznej, a pomnik do niej przynależy, bardzo istotny jest jej najbliższy kontekst urbanistyczno-architektoniczny. W wypadku monumentów upamiętniających tragiczne wydarzenia konieczne jest zapewnienie takiej wokół nich przestrzeni, która daje możliwość spokojnego, jednostkowego przeżycia – zadumy i kontemplacji, refleksji nad przeszłością, przywoływania z pamięci ludzi i wydarzeń, ale jednocześnie musi to być przestrzeń dostatecznie rozległa, aby umożliwiała zbiorowe rytuały, manifestacje, przemarsze.
Ten opis jakoś mi nie pasuje do placu przed Pałacem Prezydenckim.
Powiem wprost: nie uważam Krakowskiego Przedmieścia za miejsce odpowiednie na pomnik smoleński nie tylko dlatego, że jest to trakt zabytkowy, nasycony już i zdefiniowany kulturowo, ale przede wszystkim dlatego, że jest on w znacznej mierze rozrywkowy, spacerowy, kawiarniano-barowy, młodzieżowy i mocno zagęszczony urbanistycznie. Moim wybranym terenem byłby plac Piłsudskiego, nie dlatego, że jest blisko Pałacu Prezydenckiego, ale dlatego, że jest to wyjątkowe miejsce w Warszawie, gdzie spotyka się to, „co boskie i co cesarskie”, sacrum i profanum, miejsce Nieznanego Żołnierza, Papieskiego Krzyża i Polskiego Wodza. A nade wszystko jest to teren bardzo przestronny, wciąż czekający na pełne zagospodarowanie i dający możliwość wykreowania w nim „miejsca w miejscu”, stosownego zarówno dla indywidualnej kontemplacji, jak i wspólnotowych celebracji.
Pojawiły się już pierwsze projekty pomników, spontanicznie zgłaszane przez rzeźbiarzy lub zamawiane przez rozliczne stowarzyszenia.
Zamawiania indywidualnych projektów u wybranych artystów przez jakiekolwiek grupy, jednostki czy stowarzyszenia nie uważam za właściwe rozwiązanie – powinien być to konkurs ogólnokrajowy, prowadzony bez pośpiechu i awantur. Dobra sztuka kommemoratywna, zwłaszcza gdy tworzona jest bezpośrednio po upamiętnianych wydarzeniach, wymaga wokół siebie spokoju, a nie ataków personalnych, poganiania decydentów, patronów czy artystów.
Jest jeszcze jeden pomnik, tym razem już postawiony w Ossowie, który budzi ogromne emocje: pamięci żołnierzy radzieckich poległych w wojnie 1920 r.
Współczucie i żal nad utraconym młodym życiem, szacunek dla poległych – choć niekoniecznie dla sprawy, idei czy przekonań, w imię których walczyli i zginęli – jest jednym z ważniejszych obyczajowych i moralnych osiągnięć cywilizacyjnych człowieka. Jeśli Polacy oczekują szacunku i opieki nad grobami swoich żołnierzy i ofiar wojny na ziemiach ukraińskich, białoruskich, litewskich, niemieckich, również w miejscach, gdzie postrzegani byli jako wrogowie czy wręcz najeźdźcy, to dlaczego nie chcą, czy nie potrafią, tego szacunku okazać innym? Jest to pytanie retoryczne, towarzyszy mu gorzka świadomość, że bezczeszczenie czy pogarda dla grobów wystawia nam, jako chrześcijanom i Europejczykom, jak najgorsze świadectwo.
Powróćmy na chwilę pod Pałac Prezydencki. Tzw. obrońcy krzyża przedstawili własny projekt pomnika autorstwa Maksymiliana Biskupskiego. To 8-metrowy obelisk, przedstawiający 96 dłoni wychodzących z ziemi w kierunku nieba. Podoba się pani ten projekt?
Jestem pomnikową abstrakcjonistką i dlatego wzrusza mnie, przykładowo, waszyngtoński monument Weteranów Wojny Wietnamskiej (1981), autorstwa ówczesnej studentki architektury Mayi Ying Linn, z czarnego, polerowanego marmuru, całkowicie pozbawiony realistycznej przedstawieniowości, a poraża wizja 96 dłoni oblegających wysokościowy obelisk.
Wydaje się jednak, że ów projekt nieźle trafia w estetyczne gusta większości Polaków.
Bogoojczyźniana atmosfera, jaka wytworzyła się wokół sztuki upamiętniającej w Polsce, nie sprzyja innowacyjności, czy też – broń Panie Boże – artystycznemu eksperymentowi. Trudno się sprzeczać ze społecznymi oczekiwaniami, wedle których tworzywo ma być szlachetne i trwałe – a więc marmur, brąz, granit, może jeszcze uszlachetniony beton, a semantyczny przekaz musi być jasny, jednoznaczny, podniosły. No i przejrzysta symbolika – oparta w dużej mierze na tradycyjnych emblematach – krzyża, godła państwowego, łańcucha, kotwicy, wzbogacona elementami realistycznej przedstawieniowości – mogą to być tory kolejowe dla wygnańców, kraty dla więzionych czy też ręce w gestach suplikacji, rozpaczy, modlitwy, oporu.
Naprawdę nie mamy w Polsce dobrych pomników upamiętniających?
Aż tak źle nie jest. Choćby charakterystyczne dla Warszawy posługiwanie się głazami narzutowymi, upamiętniającymi warszawskich powstańców, tworzy mocne, kamienne akcenty w krajobrazie miasta. Już lata 60. ubiegłego stulecia przyniosły wiele fascynujących projektów architektoniczno-rzeźbiarskich, a także rozległych, przestrzennych realizacji, wśród tych ostatnich jeden z najznakomitszych monumentów Holocaustu w Europie, na terenie byłego niemieckiego obozu natychmiastowej zagłady w Treblince. Wymieniłabym też monument dla obozu zagłady w Bełżcu, który nawiązuje do idei drogi Oskara Hansena, sugerując wyobraźniowe i emocjonalne współuczestnictwo zwiedzającego w upamiętnianych wydarzeniach.
Paradoksalnie, im bliżej współczesności i wolności, tym gorzej.
To prawda. Nie potrafię wskazać w nowym stuleciu artystycznego monumentu w Polsce, stanowiącego wielką, pamiętną metaforę – walki, terroru, męczeństwa, ojczyźnianej służby – pobudzającego pamięć i wyobraźnię, pozwalającego na wielość skojarzeń i nienarzucającego odbiorcy jednoznacznych tropów interpretacyjnych.
Dlaczego tak niechętnie otwieramy się na nowoczesność w tym zakresie?
Głównego sprawcę widzę w XIX-wiecznej tradycji, czy raczej w jednym z jej nurtów, łączących elementy alegoryczno-symboliczne z realistyczną przedstawieniowością i pompatyczną wzniosłością. Hołdowali jej zarówno socrealiści, wspierani monolityczną teorią estetyczną, jak i kształceni w rozmaitych akademiach i szkołach zachodni artyści, dla których ta tradycja była twórczą busolą, ale też ułatwieniem w uzyskaniu zamówień państwowych i pozyskiwaniu aprobaty zazwyczaj konserwatywnie nastawionego masowego odbiorcy.
Rozumiem, że to nie tylko nasz ból głowy?
Wśród naszych geograficznych sąsiadów szczególnie Niemcy przejawiają, od około 30 lat, równe naszemu zainteresowanie, by nie rzec obsesję, upamiętnianiem ofiar II wojny światowej. Różnic jest jednak wiele – choćby to, że Niemców motywuje poczucie narodowej winy, potrzeba zadośćuczynienia, ale także potrzeba przekonania siebie i innych, że państwo niemieckie przyjmuje odpowiedzialność za pamięć o ofiarach i zbrodniach Trzeciej Rzeszy. Tyle że tam wysypowi pomników towarzyszy poszukiwanie rozmaitych form artystycznego wyrazu. Od werystycznego realizmu, którego poruszającym przykładem może być „Pokój” autorstwa Karla Biedermana, na berlińskim Koppenplatz – replika kuchennego stołu z brązu i dwa puste krzesła, jedno leżące na ziemi – znak agresji i pospiesznego odejścia z domu, do którego nie było już powrotu. Po usytuowaną w samym sercu niemieckiej stolicy bezkompromisową abstrakcję Monumentu dla pomordowanych Żydów Europy Petera Eisenmana – labiryntu 2711 betonowych stel, pozbawionych jakiejkolwiek ornamentacji, jakichkolwiek znaków symbolicznych, surowych, zimnych, uszeregowanych z matematyczną precyzją.
Nie są to jednak przykłady tradycyjnej sztuki monumentalnej.
Niemcy radykalnie zerwali z pomnikową tradycją, wychodząc z przeświadczenia, że takie monumenty się przeżyły, nie są już znakiem wywoławczym, katalizatorem w procesach pamiętania, ale skamieliną pamięci, skamieliną w gruncie rzeczy szkodliwą, bo mitologizującą, a często zamazującą czy wręcz fałszującą przeszłość. W ich miejsce pojawiają się kontrmonumenty, których świetnym przykładem jest Fontanna (1987 r.) Horsta Hoheisela. To replika 12-metrowej neogotyckiej fontanny, jaką ufundował w 1908 r. dla miasta Kassel żydowski przemysłowiec Zygmunt Aschrott i którą zniszczyła w 1939 r. bojówka faszystowska. Artysta odwrócił ją i zatopił w wodzie podgruntowej, w miejscu, gdzie znajdowała się ongiś fontanna. Prosta rekonstrukcja, o której myślano, wprowadziłaby, zdaniem Hoheisela, w przestrzeń miasta jeszcze jeden monument, który zatarłby indywidualną pamięć o wydarzeniach i historyczną pamięć miasta.
Tak się dzieje w całej Europie?
Mniej lub bardziej rewolucyjne eksperymenty formalne, niezwykłe propozycje sztuki czasowej czy kontrmonumenty nie stanowią jednak o charakterze europejskiej sztuki pomnikowej. Można raczej powiedzieć, że Europa jest dziś terytorium pomnikowego eklektyzmu.
Spójrzmy na jeden tylko Londyn. Wśród pomników powstałych tu w pierwszej dekadzie XXI w. znajduje się minimalistyczny i abstrakcyjny monument 7/7, upamiętniający ofiary bombowego zamachu terrorystycznego w Londynie – w lipcu 2005 r., w którym straciły życie 52 osoby – w formie 52 identycznych słupów 3-metrowej wysokości, wykonanych z nierdzewnej stali. Są fotorealistyczne postacie z brązu żydowskich Dzieci z Kindertransportu, stojące na torach kolejowych z walizkami i teczkami, przy wejściu do stacji Liverpool Station, na którą przybył ostatni transport dzieci-uciekinierów w 1939 r. Jest kolosalna statua Obrońcy Londynu 1940 r., sir Keitha Parka, legendarnego dowódcy lotnictwa brytyjskiego podczas walki o Brytanię. Rezydowała przez kilka miesięcy na czwartym cokole placu Trafalgar, a nieprzyjazny krytyk nazwał ją – z racji rozmiarów i militarnego charakteru – faszystowską ikoną, która usadowiła się w centrum Londynu. Jest wreszcie pomnik Kobiet Drugiej Wojny Światowej, umieszczony w pobliżu ikonicznego monumentu Nieznanego Żołnierza w Whitehall, którego głównym elementem jest 17 sztuk odlanych w brązie kobiecych mundurów, roboczych kombinezonów i ubrań, mających symbolizować wkład kobiet w wojenne życie i obronę kraju. Podobną wielość form i stylów w sztuce upamiętniającej można spotkać także w innych krajach.
Coś się jednak zmieniło?
To prawda. 50 lat temu, kiedy jako studentka znalazłam się na Wyspach Brytyjskich, w każdym zwiedzanym mieście i miasteczku napotykałam monument, zazwyczaj obelisk, poświęcony I wojnie światowej, a także pomnik – stojącej lub siedzącej – królowej Wiktorii. Zapisana w obeliskach trauma wojny, zwanej tu Wielką Wojną, która pozbawiła życia milion młodych żołnierzy, i jednoczesna obecność monarchini, panującej miłościwie przez 63 lata ongiś największej potęgi imperialnej zachodniego świata, przypominała, a może tylko miała przypominać, swoim i obcym, w jakim kraju się znajdują. Królowa i obelisk stoją nadal, ale wyciszyły ich dekoracyjne fontanny, fantazyjne zegary, przysiadająca na ławeczce postać zwykłego obywatela, a może lokalnego bohatera (po ciemku wygląda jak żywy), pomniczek dla wiernego psa czy świnka idąca na targ, chyba z brązu, bo taką też spotkałam.
To także często nie jest wielka sztuka.
Owszem, sporo w niej manieryczności, estetycznej sztampy i ulegania modzie. Ale ludzie na ogół czują się swojsko w tak zagospodarowanym miejskim pejzażu. Akceptują też, choć czasem z oporami, jakiś szczególny znak krajobrazowy, monumentalnego Anioła Północy czy równie gigantycznego konia, niebotyczną, stalową iglicę lub ściskającą się parę kochanków guliwerowych rozmiarów. Martyrologia i cierpiętnictwo, uporczywe wpatrywanie się w tragiczne karty własnej historii nie jest dziś w zachodniej Europie pożądane, co nie oznacza, że nie powstają nadal pomniki poświęcone sprawom wojny, nowym katastrofom i starym cierpieniom.
Dziś na Zachodzie, zamiast o pomnikach, chętniej mówi się o sztuce publicznej.
Europa nadal wznosi monumenty z brązu, spiżu i granitu, jednak to nie propaganda i upamiętnianie, ale estetyzacja przestrzeni publicznej, tworzenie miejsc magicznych, współtworzenie wizerunku atrakcyjnego i przyjaznego miasta stały się dziś priorytetem. Bo przecież otwarta przestrzeń miasta to nie narodowe mauzoleum, a teren spotkań, spacerów, odpoczynku i rozrywki. Sztuka publiczna jest ważnym sojusznikiem procesów, które sprzyjają formowaniu i funkcjonowaniu takiego dobrego miasta.
Prof. dr hab. Halina Taborska jest prorektorem Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie w Londynie oraz profesorem wizytującym Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Od wielu lat zajmuje się problematyką sztuki w przestrzeni publicznej, napisała na ten temat kilka książek.