Arcybiskup Józef Michalik nie widzi problemu tam, gdzie widzą go prawie wszyscy. Tym problemem jest ukościelnienie świeckiego państwa. I robienie polityki z ambon i niejednej katolickiej anteny. Szef Konferencji Episkopatu niczego takiego nie dostrzega, no może pojedyncze przypadki. W rozmowie z „Gościem Niedzielnym” (nr 32) odpiera zarzuty, że Kościół wszedł podczas kampanii prezydenckiej w bieżącą politykę. Zdaniem hierarchy, to zarzuty puste, kłamliwe i żenujące. A skąd one? Z nowej fali „antykościelnej ideologii postkomunistycznej, którą faworyzują liberalne media”. Abp Michalik nie jest wyjątkiem wśród biskupów. Wielu z nich widzi sprawy Kościoła i Polski podobnie.
Zdaniem samego Michalika, biskupów zgoła nic nie dzieli w ocenie spraw społecznych: „Proszę czytać dokumenty Episkopatu – na przykład o rodzinie. Noszą podpisy wszystkich biskupów. Od 20 lat podajemy wierzącym te same kryteria oceny polityków startujących w wyborach. Nic się tu nie zmieniło. Jednym z kryteriów jest stosunek do in vitro – jednoznaczny”.
Partia Kościół
Kościół nie ma sobie także nic do zarzucenia w sprawie krzyża pod Pałacem Prezydenckim. Konflikt wokół krzyża zdaniem abp. Michalika został sprowokowany wypowiedzią prezydenta-elekta, że zamierza go przenieść. Reakcją na tę zapowiedź była akcja obrony krzyża. A czy Kościół nie był w tej sprawie bierny? Ależ skąd! – zaprzecza dostojnik. Kościół chciał pomóc, lecz nie jest od likwidacji krzyży, „od rozwiązywania problemów, które stworzyli politycy, bo wtedy stawałby się stroną w sporze”. Abp Michalik klarownie artykułuje linię: samokrytyki nie będzie, bo nie ma za co.
Nie byłby pewnie tak asertywny, gdyby nie czuł poparcia dla tej linii ze strony innych biskupów oraz politycznej prawicy. Pokazuje to, że podział na Kościół toruński, ten wojujący, i bardziej tolerancyjny Kościół łagiewnicki to klisze, dziś nieprzydatne do opisu i zrozumienia sytuacji. Nawet jeśli niektórzy dostojnicy, tacy jak prymas Kowalczyk, metropolici Nycz, Dziwisz, Gocłowski czy Życiński i jeszcze kilku innych, choćby bp Pieronek, usiłują mówić innym językiem niż abp Michalik, arcybiskupi Głódź czy Dzięga, biskup Ryczan, o o. Rydzyku nie wspominając. Na tych ostatnich PiS oczywiście zawsze może liczyć. Ale i wśród tych łagodniej przemawiających zdarzają się niespodzianki. Kiedy tradycjonalista abp Głódź mówi: „walka z krzyżem to oddech Lenina”, to kard. Dziwisz używa tylko nieco łagodniejszego języka: „walka z krzyżem i ludźmi wierzącymi jest bezprawiem”. Dlatego mówienie o ugruntowanych frakcjach na podobieństwo partyjnych w odniesieniu do Episkopatu nie ma większego sensu. Bieg ideowych ścieżek biskupów jest kręty.
Trzeba jednak zauważyć, że w ostatnim czasie hierarchowie sprzyjający bardziej otwartej linii Kościoła niejako „podnieśli głowy”, ich głos słychać wyraźniej. Porażka kandydata PiS w wyborach prezydenckich, tak zdecydowanie popieranego przez konserwatywnych księży i biskupów, sprawiła, że Episkopat stał się nagle ostrożniejszy w politycznym angażowaniu autorytetu Kościoła.
Stąd bardzo stonowany oficjalny komunikat w sprawie krzyża, ale też i niechęć do szerszego włączania się w negocjacje na temat jego przenosin spod Pałacu. I chociaż konserwatyści wciąż nie rezygnują z ostrych ocen, główny nurt kościelnej „partii” odsunął się trochę od polityki. Trzeba pamiętać, że cała polska hierarchia to (łącznie z emerytowanymi) 5 kardynałów, 24 arcybiskupów i 102 biskupów. Akurat kardynałowie należą do bardziej umiarkowanej grupy, ale trochę paradoksalnie to nie oni rządzą instytucjonalnym Kościołem. „Funkcyjnymi” są arcybiskupi, wśród których silna jest grupa „jastrzębi”. Wielu konserwatywnych biskupów dzierży też ważne funkcje w komisjach (jest ich 11), zespołach (16) i radach (11) Episkopatu. Na przykład bardzo istotnej dla wizerunku Kościoła Radzie ds. Środków Społecznego Przekazu przewodniczy abp Głódź.
Waga środka
Istnieje jednak coś na kształt politycznego „środka” Episkopatu, między wyraźnymi skrzydłami. Jak twierdzą znawcy problematyki, to tam może się decydować kierunek, w jakim pójdzie w najbliższych latach instytucjonalny Kościół. Michalik, podobnie jak Kaczyński w PiS, może zacząć budzić coraz większe wątpliwości wewnątrz swojej instytucji. Choć nie stanie się to zapewne szybko.
Sytuację komplikuje to, że dwie najważniejsze osoby w polskim Kościele: przewodniczący Episkopatu (Michalik) i prymas (Kowalczyk), należą do wyraźnie różnych formacji i tu na istotne porozumienie trudno liczyć. Wciąż ważną postacią jest kard. Józef Glemp, czołową pozycję ma nadal kard. Stanisław Dziwisz. Ale rozdzielenie przed kilku laty funkcji prymasa i przewodniczącego Konferencji Episkopatu osłabiło prestiż obu tych stanowisk. Metropolita krakowski zaś, z którym wiązano duże nadzieje, że będzie niejako namiestnikiem Jana Pawła II, wydaje się nieco zagubiony w krajowej rzeczywistości, słabo zorientowany politycznie, a wydarzenia związane z pochówkiem pary prezydenckiej na Wawelu chyba dodatkowo osłabiły jego wpływy. Dopiero w ostatnią niedzielę zajął konkretne stanowisko w sprawie krzyża i opowiedział się za jego przeniesieniem do warszawskiego kościoła św. Anny.
Przywództwo jest zatem rozmyte, a Kościół przypomina archipelag, odrębne księstwa Dziwisza, Nycza, Ryczana, Głódzia czy Życińskiego, choć akurat ten ostatni rządzi diecezją (Lubelszczyzna), w której wierni mają w przewadze wyraźnie inne poglądy niż ich arcybiskup. Życiński jest też w ostrym sporze z niektórymi innymi hierarchami. Jego wypowiedź o „Kościele otwartym dla wszystkich” w przeciwieństwie do „Kościoła partyjnego”, jeden z „jastrzębi”, bp Kazimierz Ryczan, skomentował w Radiu Kielce (za Fronda.pl): „Biskup Życiński określił to, że Matka Boska nie była partyjna. Oczywiście, stare cwaniactwo słowne. (...) Można porównywać dzisiejsze czasy do tamtych. Były tam wtedy partie saduceuszy, faryzeuszy. Do żadnych nie należała. Chociaż można powiedzieć, że Apostołowie mieli swoją partię. (...) Daleko byśmy doszli, gdybym tak dyskutował”. Ryczan stwierdził też, że „nie chce być nijaki”.
A biskupi mają dużą swobodę w głoszeniu poglądów, w tym politycznych. Właściwie nikt nie może w to ingerować. Formalnie zwracają się do swoich diecezjan, ale nagłaśnianie tych wystąpień przez media powoduje, że w istocie nie ma jednego głosu Kościoła, zwłaszcza że oficjalne komunikaty Episkopatu pojawiają się względnie rzadko. Kościół jest zatem zarazem milczący, w sensie jednolitego przekazu, i głośny – w oderwanych, mocno się różniących opiniach hierarchów.
Oczywiście istnieją oficjalne dokumenty, podpisane przez wszystkich biskupów, ale często mają one hermetyczny, wewnętrzny charakter. Przekaz społeczny kształtują codzienne wystąpienia, homilie, diecezjalne listy do wiernych. A z nich z wielkim trudem wyłania się jakaś wspólna linia. Dlatego, kiedy słucha się czasem polityków różnych opcji, to jasne się staje, że nie obawiają się oni stanowiska Episkopatu, dokumentów, ogólnie – centrali Kościoła. Oni muszą dbać o opinię biskupa i proboszczów z ich wyborczego okręgu, na tym poziomie rozstrzyga się ich polityczna przyszłość. Nieważne, że ich poglądy zaakceptowałby jakiś liberalny duchowny, że mieszczą się w doktrynie. Oni nie mogą się narazić konkretnemu duszpasterzowi własnej diecezji. Kościół zatem trzyma polityków w szachu na poziomie lokalnym i w ten sposób może dyktować, niejako globalnie, warunki całym partiom, w tym lewicowym.
Na tle rozczłonkowanego przywództwa tym silniejszą podmiotowość zyskują właśnie proboszczowie, rozpolitykowani nie mniej niż biskupi. Mają chyba tego świadomość działacze małopolskiej Platformy, którzy chcą wysłać właśnie do proboszczów list z wykładem poglądów partii na tematy światopoglądowe, mający dowieść, że PO nie jest ugrupowaniem antykościelnym.
Rzeczywistą osią podziału i sporu wśród biskupów i księży jest jednak stosunek do Radia Maryja i liberalnej demokracji. Umiarkowani pragmatycy są w mniejszości, ale mają lepsze kontakty z elitami pozakościelnymi i lepsze wyczucie realiów, dlatego ich głos w Episkopacie się liczy. W tych dniach ścieranie się pragmatyków z radiomaryjnymi musi nabrać na sile, bo w grę wchodzi społeczna przyszłość Kościoła. Proces laicyzacji gwałtownie w Polsce przyspiesza, kryzys autorytetu Kościoła grozi jego marginalizacją. Nie za 20 lat, lecz w perspektywie dekady. Jak się wydaje, czuje to coraz większa część hierarchii, nawet jeśli jeszcze siłą inercji ciąży ku konserwatyzmowi. Problemem mogą być jednak młodzi księża, którzy – jako że zaciąg do seminariów jest największy w tadycjonalistycznych rejonach kraju – wykazują skłonność do radiomaryjnej doktryny.
Wobec niespodziewanego pojawienia się fali antyklerykalizmu, zwłaszcza wśród młodzieży, Kościół ma dwa wyjścia. Może wzorem PiS jeszcze zaostrzyć konserwatywną retorykę, orientując się na najtwardszy „elektorat”, który chociaż coraz skromniejszy, jest pewny. Widać jednak, że sprostanie wizji wiary ludzi spod prezydenckiego krzyża nie jest łatwe, bo to wizja w istocie przedsoborowa, nieco zanarchizowana i coraz mniej podatna na naturalny autorytet hierarchów.
Kościół może też uciekać do politycznego centrum, którego był bliżej przed zaangażowaniem się po stronie PiS. Kiedy biskupi dostali w sferze finansowej, prawnej i instytucjonalnej to, co chcieli, na przełomie lat 90. i 2000 już raz wycofali się na pozycje bardziej centrowe, zaczęli sprzyjać Unii Europejskiej, stali się bardziej otwarci na dialog. Sprzyjało temu rozbicie awuesowskiej prawicy i brak oparcia w zdecydowanie prokościelnej silnej partii. Ale rosnący w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych PiS znowu skusił Kościół, aby w polityce szukać realizacji transcendentnych celów.
Po aborcji i religii w szkołach w poprzedniej dekadzie przyszła sprawa in vitro i związków jednopłciowych czy eutanazji, o której wprowadzeniu zresztą w Polsce nikt nie wspomina. Pojawił się więc flirt z PiS. Przed pierwszą turą wyborów prezydenckich abp Michalik powiedział podczas obrad Episkopatu w Olsztynie: „W tych wyborach, podobnie jak i w parlamentarnych, trzeba widzieć dobro Kościoła w Polsce (...)”. Czy reguła, według której każdy sojusznik partii Kaczyńskiego ulega w końcu anihilacji, może w jakiejś mierze dotyczyć także Kościoła? Padła Samoobrona i LPR, marginalizacji ulega Solidarność. Kościół oczywiście przetrwa, ale może wyraźnie osłabnąć. Kiedy zachowuje się jak partia, zaczyna w pewnym stopniu podlegać partyjnym fluktuacjom.
Zasada nieszkodzenia
Zadziwia, że tak kluczowa postać Episkopatu jak abp Michalik tego kryzysu nie dostrzega, a dostrzega go prezydent Komorowski, też wierny syn Kościoła. Taki kryzys Kościół już przechodził w początku lat 90., kiedy uległ „zauroczeniu politycznemu” i angażował się w popieranie konkretnych partii politycznych – „z tego były same kłopoty dla Kościoła i państwa. Stawiam więc na pogłębioną refleksję w samym Kościele” – mówi Komorowski POLITYCE (nr 34). Ale niewiele wskazuje, że nadzieja prezydenta się spełni, choć dodaje on, że ostatnio odbiera takie pozytywne sygnały ze strony Kościoła. Jednak nawet kościelne skrzydło pragmatyczne nie podważa linii arcybiskupa Michalika jednoznacznie. Tak jednoznacznie, jak katolicka publicystka Halina Bortnowska. Pisze ona w „GW”, że „hierarchia kościelna nie powinna odcinać się od faktu, że jest stroną w sprawie krzyża – czy chce, czy nie chce. Tylko duszpasterze mogą przekonać, że krzyż nie potrzebuje obrony. Potrzebuje uszanowania i refleksji”.
Były dominikanin prof. Tadeusz Bartoś przypomina, że katolikami rządzi u nas zasada, by nie szkodzić Kościołowi. Nie wiadomo, co to ma oznaczać. Czy „szkodzeniem” jest informowanie o księżach pedofilach, o malwersacjach w Kościele, o przypadkach chamskiego zachowania duchownych wobec wiernych lub niewierzących, o politycznej agitacji podczas nabożeństw?
Albo czy szkodzi Kościołowi debata o granicach jego publicznej obecności w demokratycznym państwie? Naturalnie, że szkodzi, ale takiemu Kościołowi, który przyjmie jako normę linię abp. Michalika. W Kościele powstaje chora sytuacja przypominająca napięcia w elicie PZPR, gdzie pragmatyków piętnowało się jako liberałów podkopujących tak zwaną jedność ideowo-polityczną partii. A przecież to nie różnice zdań zgubiły partię, tylko jej polityka.
To na tym tle rodzi się dziś społeczny ruch protestu przeciwko klerykalizacji Rzeczpospolitej. Po raz pierwszy po 1989 r., z masowym wykorzystaniem Internetu jako środka mobilizacji i z manifestowaniem nieposłuszeństwa wobec hierarchów i księży nie tylko przez antyklerykalną młodzież i polityków lewicy, ale też przez wiernych skandujących pod krzyżem „Judasze!” do duchownych. Na Krakowskim Przedmieściu pojawili się i wierzący, i niewierzący przeciwnicy obecnego stanu rzeczy. Nigdy dotąd w demokratycznej Polsce konflikt wokół polityki Kościoła nie wylał się na ulicę.
Przyjaźń do dyskusji
Zastanawia, że Kościół hierarchiczny tego publicznie nie komentuje. Może i dlatego, że jest przerażony tą radykalizacją nastrojów i nie wie, jak reagować. W końcu jeszcze pięć lat temu prawie cała Polska jednoczyła się w żałobie po Janie Pawle II, witała narodziny „pokolenia JPII”. Dziś z papieskiej sielanki niewiele zostało. Wypiera ją protest przeciwko kościelnym manipulacjom dzielącym Polaków na zasadzie, kto nie z nami, ten przeciwko nam.
Zamiast zrewidować linię działania, Kościół zwiera szeregi. Bagatelizuje kontestację. Abp Michalik sprowadza apele o poszanowanie autonomii państwa i jego świeckiego charakteru do ideologicznego „zaczadzenia marksizmem-leninizmem”. Tymczasem te apele mają poparcie nie tylko happeningowej młodzieży i liderów SLD, co i tak powinno wystarczyć, by Kościół włączył dzwonek alarmowy we własnej sprawie. Temat świeckości państwa wchodzi do głównego nurtu debaty publicznej, a więc i do głównego nurtu polityki. Prezydent Komorowski mówi w wywiadzie dla POLITYKI, że tej dyskusji już nic nie przerwie. Chciałby, by służyła „lepszemu funkcjonowaniu Kościoła na rzecz społeczeństwa demokratycznego”. To mądre podejście.
Ale jak odkościelnić państwo bez współpracy Kościoła i opozycji? Demokratyczna władza nie może działać przeciwko znacznej części społeczeństwa i jej reprezentantom. Ten aksjomat polityki demokratycznej służy u nas często za wymówkę usprawiedliwiającą bezczynność i bierność rządzących, zresztą nie tylko w relacji państwo–Kościół. Ze słusznej zasady politycy wyprowadzają fałszywy wniosek, że są tylko dwie opcje: albo status quo w tej dziedzinie, albo wojna z Kościołem. Tak nie jest. Jeśli w demokracji można zmieniać konstytucję, najwyższe prawo państwowe, to można i zmieniać prawa niższej rangi, oczywiście dotrzymując demokratycznych reguł takiej zmiany.
W obecnym układzie sił parlamentarnych głębokie zmiany są niemożliwe. Konkordat, ustawa regulująca status Kościoła rzymskokatolickiego, preambuła i artykuł 25 konstytucji tworzą pewien system. Nazywa się go przyjazną autonomią Kościoła i państwa. Czy i jak ten gmach rozbierać lub przebudować, powinno być tematem poważnej rzeczowej dyskusji. Możliwe, że jej uczestnicy, mimo wszelkich różnic poglądów, poparliby ostatecznie tę polską formułę przyjaznej autonomii. Byle była rzeczywiście przyjazna i autonomiczna.
Adam Szostkiewicz
współpraca Mariusz Janicki