Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Polska wojna symboliczna

Rozmowa z filozofem religii prof. Zbigniewem Mikołejką

Łukasz Jóźwiak / Reporter
My się spieramy o to, kto zawłaszczy krzyż i nada mu znaczenie. Nie jesteśmy w stanie uchwycić tych znaczeń, bo one cały czas przepływają - mówi Zbigniew Mikołejko.

Joanna Podgórska: – Czy krzyż na Krakowskim Przedmieściu to jeszcze symbol religijny czy już plemienny totem?

Zbigniew Mikołejko: – Nowoczesne społeczeństwa manifestują ważne wydarzenia, przełomowe akty swej historii, wznosząc budowle takie jak Vittoriano w Rzymie, Bramę Brandenburską w Berlinie czy Panteon w Paryżu. Nie są to w żadnym razie symbole chrześcijańskie, ale związane ze świeckim państwem. Natomiast w Polsce w takich momentach pojawia się krzyż. To kwestia historii, bo w warunkach niewoli i okupacji ten symbol polskości był stosunkowo bezpieczny. Władze rosyjskie, pruskie czy austriackie były chrześcijańskie, więc trudno im było zaatakować chrześcijański symbol. I na mocy dziwnego paradoksu ten XIX-wieczny zwyczaj z czasów niewoli uznany zostaje dzisiaj, w niepodległym kraju, za symbol wolnego narodu.

Czyli jednak plemienny totem?

Tak, z nieświadomym zanurzeniem właśnie w czas podległości i upokorzenia, gdy „tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska była Polską, a Polak Polakiem”.

Ale ludzie zdają sobie sprawę, że dziś także jest to symbol nie do zaatakowania. W Polsce obowiązuje zasada: mam krzyż w ręku, mam rację, a krzyż raz postawiony staje się nieusuwalny.

Bo jest nasycony tabu. Nawet jeśli nie jest wyświęcony – tak jak ten z Krakowskiego Przedmieścia – pozostaje nacechowany sakralnie. Nie religijnie, bez związku z konkretnym wyznaniem, ale sakralnie właśnie. I towarzyszy mu zabobonny lęk, jak każdemu sacrum. Dotyka się tu bowiem bardzo archaicznych złogów w zbiorowej podświadomości; tego, co jest święte – przeklęte, groźne i fascynujące. Więc jeśli to zszargasz, to cię porazi, ugodzi gromem. To paradoks, ale poddaje się temu także współczesne demokratyczne państwo. Poseł Adam Hofman z PiS narzekał, że nie wypracowaliśmy nowoczesnego dyskursu o symbolach religijnych, że ciągle w takich sporach powraca pojęcie ciemnogrodu. Jak jednak można wypracować nowoczesny dyskurs, gdy jednocześnie uruchamia się archaiczne lęki, budzi świętą grozę? Bo do tego przecież ten krzyż jest używany. A jednocześnie staje się on ekranem rozmaitych projekcji.

Jasno widać projekcję polityczną, dostrzega pan jeszcze inne?

Widać również projekcje bardzo indywidualne. Gdy przyjrzeć się ludziom, którzy bronią krzyża, to każdy gra tam swój teatr: histeryczne kobiety, roznamiętnieni starcy, strąceni w niebyt ludzie poprzedniego czasu, tacy jak Kazimierz Świtoń czy Kornel Morawiecki. Przegrani mogą tam manifestować swoją nienawiść do zwycięzców. Na to nakłada się jeszcze wątek manichejski. To charakterystyczne, że na tym krzyżu nie ma Chrystusa. To nie jest krucyfiks. Ten krzyż jest bowiem narzędziem w rękach herezji gnostyckiej, która – warto to przypomnieć – odrzucała rzeczywistość cielesną Zbawcy, rzeczywistość jego męki i śmierci na krzyżu i mówiła o wcieleniu pozornym. I posługiwała się radykalnym rozdwojeniem: na materię brudną i złą oraz świat ducha, dobra i światła. Bez żadnych kompromisów. Obrońcy mówią zatem: tam po drugiej stronie stoją materialiści albo szatan, a my jesteśmy ludźmi ducha. Uruchamia się gnostycki podział świata na świat wybranych zbawionych, posiadających tajemnicę i Prawdę, a wszystko inne – demokratyczne państwo, ludzie z drugiej strony ulicy – to istoty przynależne do kręgu zła. Widziałbym tam także wątek maryjny. Wszystkie te kobiety klęczące u stóp krzyża, rozdzierające szaty, upozowane na Weronikę, Marię Magdalenę, na Mater Dolorosa... I zostają uruchomione dewocyjne ikony, które tkwią gdzieś w podświadomości. Rozgrywa się więc jak gdyby średniowieczne widowisko pasyjne, tyle że bez Chrystusa.

Byłam tam wieczorem, padał deszcz, do grupki obrońców krzyża dołączyli kloszardzi z Dworca Centralnego, żebracy z Krakowskiego Przedmieścia. Wokół kolorowy tłum szedł od kawiarni do kawiarni. Miałam wrażenie, że patrzę na sektę wykluczonych, jak pierwsi chrześcijanie w Imperium Romanum.

Tak, bo to jest krzyż przegranych, którzy usiłują uczynić z niego narzędzie zwycięstwa. Ludzi przegranych politycznie, społecznie, życiowo, zdegradowanych kulturowo i ekonomicznie. Także religijnie, bo oni starają się za wszelką cenę uczepić wiary widzialnej, obrzędowej, która nie wymaga myślenia, tylko emocji. Tymczasem współczesny świat cały czas daje im do zrozumienia, że coś z tym ich katolicyzmem jest nie tak; że to tylko pusty rytuał i powinni coś z tym zrobić. A oni nie mają intelektualnych narzędzi do tego. Tu zaś, pod Pałacem Prezydenckim, znajdują swoje miejsce, stają się ważni. Krzyż ich podnosi.

To nie jest tylko problem Krakowskiego Przedmieścia. Krzyż służy w Polsce do oznaczania terytorium.

A to go zmienia z symbolu w znak. Znak terytorium właśnie, ale taki także, który łatwo pozwala wyrazić jakąś tożsamość, opisać siebie za pomocą czegoś bardzo prostego. Bo cóż może być prostszego niż skrzyżowane ze sobą dwa bierwiona? Opieczętowanie krzyżem oznacza przy tym opatrzenie siebie mianem wybraństwa i świętości. Pod tym znakiem jestem zupełnie inny, wyższy duchowo. Krzyż dowartościowuje mnie i broni. To sposób łatwy, niewymagający wyrzeczeń czy też pracy nad sobą, nad własną wiarą i wiedzą.

Skąd to się bierze w Polsce? Czy tylko z historii?

Nie, to pokazuje również pozorność chrystianizacji Polski na rozległych obszarach. Ujawniają się tu bowiem przedchrześcijańskie jeszcze złogi tkwiące w mentalności społecznej, zwłaszcza wiejskiej (a większość z nas jest wiejskiego pochodzenia i taki charakter ma nadal obrzędowość, bo nie religijność, znacznej części mieszkańców miast czy tzw. stref uprzemysłowionych). Pod skorupą chrystianizmu kipi więc w istocie świadomość plemienno-bałwochwalcza. A na to nakłada się jeszcze swoista polityczność. Obie strony sporu o krzyż popełniają przy tym ten sam błąd. Mają programy jedności narodu, tyle że sprzeczne nawzajem. Strona liberalno-rządowa i wielkomiejskie społeczeństwo, które ma dystans do tej sprawy, albo wręcz jest przeciwnikiem „krzyżownictwa”, mówi: zliberalizujmy się wszyscy, otwórzmy, bądźmy Europejczykami, odrzućmy postawy niepostępowe. Druga strona, reprezentowana przez PiS i „krzyżowców”, mówi: osiągniemy jedność, gdy pozbędziemy się wrogów – Judaszów, Żydów, liberałów czy kogo tam jeszcze.

Wszyscy zarazem mówią o jedności i wspólnocie, nawołując, by się nie kłócić. A polityka oparta jest przecież na sporze, konflikcie i powolnym dochodzeniu do konsensu. To jednak nie założony z góry konsens ma być u podstawy, lecz odwrotnie: ma być on wynikiem sporów, ścierania się tożsamości i interesów. Następuje więc odwrócenie: zacznijmy od jedności, a potem bądźmy polityczni. To złudzenie. Nie budujmy europejsko-oświeceniowej jedności za wszelką cenę, ale nie głośmy też, że jednością może być tylko czysty, nieskażony naród. Ten mit jedności wzmacnia przy tym historyczna tradycja: bądźmy litą wspólnotą, inaczej nas zjedzą, bo jesteśmy narodem zagrożonym. Nie jesteśmy jednak. Ale zwłaszcza jedna ze stron nieustannie podsyca wizję zagrożenia.

Spory o krzyż w miejscach publicznych będą trwały. O co my się kłócimy, o symbol religijny czy symbol polskiej tradycji i historii?

My się spieramy o to, kto zawłaszczy krzyż i nada mu znaczenie. Nie jesteśmy w stanie uchwycić tych znaczeń, bo one cały czas przepływają. Jeśli przeciwnik mówi, że to symbol religijny, to ja powiem, że to symbol tradycji narodowej. I na odwrót. Wydzieramy sobie te znaczenia, a krzyż w tym wszystkim stał się pustym znakiem. Przestał być symbolem, bo symbol to coś, co nie daje się zawłaszczyć. W symbolu buzują znaczenia, można się do nich odwoływać, ale nie da się nad nimi zapanować. Tu toczy się walka o władzę, o to, kto przemieni symbol w swój znak, w swój totem, swoją pieczątkę. Ciągle wracam do tego, że krzyż na Krakowskim Przedmieściu to nie jest krucyfiks. W tym sporze został oderwany od Chrystusa z całym przesłaniem, jakie się kryje za jego męczeńską śmiercią. To znamienne. Nie ma Chrystusa, jest krzyż; autonomiczny, gotowy do zawłaszczenia.

Kościół jest wobec tego bezradny.

Tak, ale stało się to trochę na jego własne życzenie. Wspierał przecież wieszanie krzyży jak Polska długa i szeroka, w klasach, sądach, szpitalach, urzędach, w parlamencie. Nastąpiła inflacja krzyża. Niedawno w „Szkle kontaktowym” pojawił się esemes z propozycją, by obłożyć go VAT. To pokazuje, że krzyż stał się mamoną walki ideologicznej. Został rozmieniony na drobne. Jest w obiegu kulturowym, politycznym, służy do demonstrowania siły. Zdesakralizował się. Także na skutek tego, że polski Kościół zaangażował się politycznie.

Czy to może być moment przełomowy? Moment, gdy na Krakowskim Przedmieściu Kościół stanął twarzą w twarz z demonami, które wyprodukował.

Gdy Kościół dziś próbuje się dystansować od konfliktu, ma rację, ale u początku tego wszystkiego było przyzwolenie na manifestacyjną obecność krzyża wszędzie, zgoda na jego desakralizację. Żeby nastąpił przełom mentalny, tacy biskupi jak Kazimierz Ryczan, Stanisław Stefanek czy Edward Frankowski, cała ta potężna grupa hierarchów, muszą najpierw zrozumieć, co się stało. A nie są w stanie. Rozumieją to katoliccy intelektualiści, tacy jak Adam Boniecki, Jacek Prusak czy Andrzej Luter – i są przerażeni. Hierarchowie myślą przy tym, że nadal są panami dusz. A już nie są. Inna rzecz, że Kościół przeraził się dziś własnej polityczności i zachowuje się, jakby chciał zjeść ciastko i mieć ciastko. Z jednej strony opowiedział się za PiS, ale boi się powiedzieć to całkiem jawnie, bo może też ugrać coś po stronie zwycięzców. I tak w sporze o krzyż boi się zająć jednoznaczne stanowisko.

W Australii, w katolickim szpitalu, pacjenci poprosili o zdjęcie krzyża ze ścian sali. Biskup ich poparł, mówiąc: jesteśmy katolikami, co oznacza, że szanujemy ludzi, i tłumacząc, że widok ciała torturowanego na krzyżu może być dla niektórych osób niepokojący i nie wolno go narzucać. Ile lat minie, zanim któryś polski biskup powie coś takiego?

Pojęcia nie mam, ale – paradoksalnie – Polska musi najpierw stać się krajem religijnym. Polska jest katolicka, ale nie religijna. Postawa australijskiego biskupa wymaga zaś świadomej religijności. Coś takiego mówi wszakże człowiek, dla którego katolicyzm jest czymś głębokim, ważnym; czymś, czego nie należy brukać przez polityczność. A u nas obrońcy krzyża sponiewierali krzyż. I mam takie brutalne przekonanie, że gdyby na Krakowskim Przedmieściu pojawił się Chrystus, pewnie by go do niego przybili. Bo królestwo jego nie było przecież z tego świata.

Polityka 33.2010 (2769) z dnia 14.08.2010; Temat z okładki; s. 17
Oryginalny tytuł tekstu: "Polska wojna symboliczna"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną