Z wyborów prezydenckich Kościół wychodzi przegrany – jak PiS. Postawił na Jarosława Kaczyńskiego, gratulować musiał Bronisławowi Komorowskiemu. Ale ruch ojca Rydzyka wraz z Ruchem 10 Kwietnia i politykami PiS dalej robią swoje pod znakiem krzyża. Także tego smoleńskiego.
Pojawił się pod Pałacem Prezydenckim jako wyraz emocji żałobnych, po wygranej kandydata Platformy wszedł do gry czysto politycznej. Miał być nie tylko wyrazem czci, ale też czcić samo czczenie, pokazać, kto jest w awangardzie żałoby i walki o prawdę, a kto nie szanuje poległych, polskości, tradycji i chrystusowego znaku. Radykalni zwolennicy Kaczyńskiego zachowywali się tak, jakby chcieli, by kłuł w oczy nowego lokatora Pałacu, przypominał mu, że jest tylko uzurpatorem w świętym miejscu.
Przenosiny krzyża spod Pałacu będą symbolicznym zamknięciem okresu publicznej żałoby i powrotem do normalnych świeckich funkcji ważnego gmachu państwowego. Leży to w interesie nowego prezydenta, ale także samego obozu PiS. Dostrzegł to naczelny, niechętnej przecież obecnie rządzącym, „Rzeczpospolitej”. Obrona krzyża – pisze Paweł Lisicki – zamyka partię Kaczyńskiego w zaułku: „Przypomina o dawnym wizerunku PiS jako ugrupowania nierozumiejącego współczesności, blisko związanego z Radiem Maryja”, czyli odbiera Kaczyńskiemu tych bardziej centrowych wyborców, którzy nie lubią polityki strojącej się w szaty narodowo-religijne, a w wyborach poparli Kaczyńskiego. Lisicki pisze to ze szczerej troski o PiS, ale przy okazji ma sporo racji.
Zakończenie wojny krzyżowej będzie wreszcie w interesie Kościoła. Także jej wcześniejsza odsłona po decyzji trybunału strasburskiego przyniosła dużo złej teologii, zniekształcającej sens tego centralnego symbolu wiary. Trafiła się Kościołowi kolejna okazja, by te szkody naprawić. Mógł to uczynić wcześniej, przenosząc krzyż do którejś z warszawskich świątyń w kościelnej asyście choćby w Boże Ciało. Nie zrobił tego. Czy z obawy, by nie wejść w konflikt z obozem Kaczyńskiego?
Złoty wiek minął
Przed wyborami prezydenckimi Kościół najmocniej od wielu lat wszedł w politykę i w samą kampanię, złamał zasadę neutralności politycznej. Nie wszyscy przywódcy kościelni wsparli Kaczyńskiego tak otwarcie jak biskupi Ryczan, Stefanek, Dydycz, Dzięga, Głódź czy Michalik. Nie wszyscy księża nazywali Komorowskiego szatanem. Lecz propisowska opcja Kościoła stała się faktem, ciąży na polskiej polityce i polskich katolikach.
Fundamentalny chrześcijanin, redaktor Tomasz Terlikowski przypomina, że katolikiem jest się także przy urnie wyborczej. Tak, lecz tu szło o ambonę, a nie urnę. Katolik nie chodzi do kościoła po instrukcje wyborcze, lecz po słowo Boże.
W demokracji liberalnej, a w takiej jak na razie zgodnie z konstytucją żyjemy, nie jest rzeczą biskupów i księży interweniować w bieżącą politykę. Kiedyś, także w Polsce, duchowni byli członkami parlamentu, ale te czasy dawno temu się skończyły na mocy decyzji samego Kościoła. Kościół musiał przyjąć do wiadomości, że w demokracji katolicy głosują na różne partie. I dlatego agitacja wyborcza, wszystko jedno za PiS czy za PO, jest złamaniem zasady neutralności politycznej Kościoła. Szczere przyswojenie tej elementarnej lekcji demokracji idzie hierarchom opornie. Kościół wciąż żyje wspomnieniem swej potęgi z czasów prymasa Wyszyńskiego, jakby nie zauważył, że ten złoty wiek już minął.
Wtedy Kościół też wchodził w politykę, lecz działo się to w systemie niedemokratycznym, dążącym do zepchnięcia katolicyzmu na margines. Chroniąc działaczy opozycji demokratycznej i Solidarności, Kościół służył dobrej sprawie i wnosił istotny wkład w odzyskanie wolności. W demokracji aktywność polityczna Kościoła łatwo może jednak prowadzić do konfliktu sumienia wśród wiernych. Publicysta i działacz katolicki ze środowiska „Więzi”, Cezary Gawryś, opowiadał w „Gazecie Wyborczej”, jak w swoim kościele parafialnym musiał słuchać oskarżeń przeciwko „złym mediom szydzącym sobie z polskiego patriotyzmu i katolików”. A w innym kościele ksiądz modlił się o wybór prezydenta Polaka. Znaczy Komorowski to nie Polak. Jak mogli się poczuć katolicy gotowi na niego głosować?
Nie można nad tym przechodzić do porządku. Skoro biskupi czy księża wchodzą na teren polityczny, opinia publiczna ma prawo traktować ich jak polityków. A to znaczy, że może takich duchownych rozliczać na tych samych zasadach jak polityków. Dopiero w takim pakiecie ma sens dyskusja o publicznej obecności Kościoła w demokracji. Chcecie politykować, proszę bardzo, lecz przyjmijcie odpowiedzialność za skutki swego politykowania i konsekwencje po przegranych wyborach.
Są kościelni przywódcy, którzy dostrzegają ten problem. I zgubne następstwa politycznego zaangażowania dla wiarygodności kościelnego przekazu. Abp Józef Życiński nazwał „żenującą” wizję katolickiego kraju, w którym duchowni straszą, że miliony Polaków popełniają grzech ciężki, bo głosowali inaczej, niż oni by sobie życzyli. A bp Tadeusz Pieronek oświadcza w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że choć księża mają prawo do poglądów politycznych, to powinni powstrzymać w Kościele takie emocje polityczne, które dzielą społeczeństwo i wiernych. Księża agitatorzy powinni zostać upomnieni przez biskupów, ci, którzy naruszyli ciszę wyborczą, powinni zaś odpowiadać przed państwem i prawem.
Także abp Józef Kowalczyk, nowy prymas Polski, ostrzegał przed upolitycznieniem Kościoła. Tyle że takie podejście nie dominowało w ostatnich miesiącach w Kościele instytucjonalnym.
Rozliczenia po przegranej
Niewiele wskazuje, by Kościół wyciągał wnioski z ostrzegawczych diagnoz. Był taki moment, kiedy sprawy wydawały się iść w dobrą stronę, czyli w stronę politycznej neutralności. To był efekt klęski partii o szyldach katolickich we wczesnych latach 90. Jednak ten pożądany proces został przerwany po wyrośnięciu PiS na drugą siłę polskiej polityki. I po wyparciu w Kościele ugodowości w stylu Wojtyły przez bardziej fundamentalny styl Ratzingera.
Odkąd prezes Kaczyński poczuł, że może budować pozycję swego obozu na deklaracji lojalności wobec Kościoła i vice versa – deklaracji lojalności Kościoła wobec PiS, mamy rodzaj niepisanego paktu między obiema siłami: Kościołem ludowym i ludowo-narodową partią Kaczyńskiego. Jest to socjologicznie i politycznie spójne, ale duszpastersko krótkowzroczne, bo socjologia Polski będzie się zmieniała.
Swój udział w tym historycznym zwrocie na prawo mają nie tylko liderzy Kościoła, od o. Rydzyka po jego protektora abp. Michalika, lecz także politycy podpierający się Kościołem. Tylko że episkopat nigdy się wyraźnie od tych manipulacji nie odciął. Cytowany Cezary Gawryś uważa, że na „danie politykom po łapach” jest już niestety za późno, bo „biskupi i proboszczowie wręcz lubią udzielać poparcia politykom. Czy przeor Jasnej Góry nie udostępniał szczytu jasnogórskiego premierowi Kaczyńskiemu do politycznych przemówień?”.
Kampania prezydencka pokazała na nowo te polityczne ambicje kleru. Ale ponieważ kandydat Kościoła przegrał, dojdzie tam zapewne do jakiejś formy rozliczeń, tak jak w PiS. Oczywiście nie przy podniesionej kurtynie, ale niechybnie. Silniej niż podczas kampanii ujawnią się podziały w przywództwie Kościoła.
Generalnie nad kościelną narracją panują dziś propisowscy ortodoksi. Wydaje się jednak, że osiągnęli już maksimum oddziaływania, tak jak PiS w ostatnich wyborach. Więcej nie wycisną. Biskupi stają przed pytaniem, czy aby ta droga nie poprowadzi Kościoła w Polsce na manowce, grożące zerwaniem z milionami wiernych, którzy nie głosowali na PiS.
Właśnie opublikowano dane, z których wynika, że w ciągu ostatnich pięciu lat rola wiary i zasad religijnych w życiu Polaków znacznie zmalała; jako dużą określa ją 55 proc. pytanych w badaniu CBOS. To jak na Europę wciąż wiele, ale szybki jest też spadek – aż o 9 proc. Jeśli trend się utrzyma, w ciągu dwóch, trzech dekad Polska dołączy do społeczeństw typu zachodnioeuropejskiego. Sprawdzą się, choć z opóźnieniem, przewidywania, że także w Polsce demokracja zaowocuje laicyzacją. Pakt z obozem Kaczyńskiego jest w tym sensie katalizatorem społecznej marginalizacji Kościoła. Dlatego można się spodziewać jakiegoś sprzeciwu ze strony tych biskupów, którzy to niebezpieczeństwo dostrzegają.
Taka odpolityczniająca kontrakcja byłaby z pożytkiem nie tylko dla Kościoła, jako autorytetu społecznego, lecz także dla polskiej demokracji. Tyle że nawet jeśli nastąpi, wydaje się skazana na klęskę. Bo mentalnie w Kościele rządzi PiS. „Pisyzacja” Kościoła ma trzy istotne powody. Po pierwsze, społeczna wiejsko-małomiasteczkowa baza – taka sama w Kościele, jak w PiS; po drugie, wspólna niechęć PiS i Kościoła do liberalizmu; po trzecie, niemoc państwa demokratycznego jako stróża konstytucyjnego rozdziału państwa od Kościoła.
Państwo proboszczów
Od 1989 r. państwo polskie spełniło wszystkie oczekiwania i roszczenia Kościoła. Katecheza w szkołach publicznych, opłacanie katechetów z pieniędzy podatników, powrót osób duchownych do służby zdrowia, sił zbrojnych, konkordat z papiestwem, surowa ustawa antyaborcyjna, religia doliczana do średniej maturalnej, zwrot majątku o wartości ponad 20 mld zł, udział duchownych w uroczystościach publicznych i państwowych, pełna swoboda zrzeszania się katolików, zakładania mediów, działalności gospodarczej.
W niemal każdej kontrowersyjnej sprawie polskie demokratyczne rządy, także lewicowe, ustępowały pod naciskiem strony kościelnej. Ostatnio w sprawie in vitro. Kościół nie dziękuje, tylko żąda więcej – więcej wpływu na kształt państwa i prawodawstwa. Protestuje przeciwko przymiarkom do legalizacji i refundacji in vitro i przeciwko ustawie przeciwdziałającej przemocy w rodzinie. Są to regulacje wcale nie rewolucyjne, choć zgodne z nowoczesnym modelem społecznym. I na tym właśnie polega ich „wina” w oczach liderów Kościoła.
Dlatego nie należy się też spodziewać legalizacji związków homoseksualnych, nawet w formie tzw. związków partnerskich czy poparcia dla okrojonej ustawy parytetowej. Kościół ma żywotny interes w podtrzymywaniu modelu tradycyjnego, gdzie na szczeblu lokalnym ostatnie słowo należy do proboszcza, a na państwowym – do Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Politycy demokratyczni, którzy przykładają rękę do realizacji tej wizji, korumpują moralnie polską demokrację.
Ideologicznym fundamentem sojuszu PiS z Kościołem jest antyliberalizm. Obyczajowy i społeczno-gospodarczy. Nawet umiarkowany i racjonalny abp Kowalczyk gra tę zmistyfikowaną antyliberalną płytę. W niedawnym wywiadzie dla tygodnika „Przewodnik Katolicki” idzie na całość, stawiając znak równości między „laicyzmem liberalnym” a polityką Hitlera. Mało tego, prymas Polski oświadcza, że „dzisiejszy laicyzm liberalny jest gorszy od materializmu dialektycznego”, czyli marksizmu. W ujęciu Kowalczyka liberalizm jest śmiertelnie groźny, bo jakby przezroczysty i rozmyty, trudno tego diabła złapać za ogon. Z hitleryzmem łączy go rzekomo likwidacja niepełnosprawnych i akceptacja „eutanazji na żądanie”. O tym, że Hitler zakazywał aborcji, natomiast gejów wtrącał do kacetów, hierarcha nie wspomina.
Takie opinie – zestawiające politykę liberalną z nazistowską – nie zasługują nawet na polemikę. Przecież w epoce Wikipedii można błyskawicznie powiedzieć: sprawdzam! Przekonać się samemu, że nie ma takiego kraju, gdzie legalizację eutanazji, aborcji czy in vitro lub badań biotechnologicznych przeprowadzono by bez długiej pluralistycznej debaty, także z udziałem duchownych, w mediach i w parlamentach i bez postawienia wyraźnie określonych warunków wykonywania stosownych, demokratycznie przyjętych ustaw.
W tej demonizacji liberalizmu jest metoda. Nie chodzi o fakty, chodzi o otwarcie frontu walki. Do walki trzeba mobilizacji. Do mobilizacji trzeba wroga. Z ideą liberalną (wolnościową) Kościół walczy od jej powstania. Nie bez powodu: współczesna polityka liberalna redukuje rolę Kościoła (każdego Kościoła, każdej religii) w państwie i społeczeństwie. Zostawia mu pełną swobodę kultu i misji, ale nie toleruje politycznych uzurpacji. Religia – tak, państwo wyznaniowe – nie. To jest istota sporu na Krakowskim Przedmieściu.