Kraj

Na żółto i na niebiesko

Polska wyborami podzielona. Dlaczego?

Andrzej Sidor / Forum
Wybory ożywiły dyskusję na temat Polski A i B, podziału mapy na żółty kraj Komorowskiego i niebieski Kaczyńskiego. Uruchomiły też licytację, która część jest bardziej wartościowa.

Na stwierdzenia, że zachód kraju, głosujący w przewadze na Komorowskiego, jest nowocześniejszy, bardziej otwarty, wykształcony i mobilny, padały kontrtezy (jak Piotra Gontarczyka w „Rzeczpospolitej”), że to właśnie Polska B wspiera kandydata Platformy – napływowa, wykorzeniona, ukształtowana i zlepiona przez PRL z tzw. Ziem Odzyskanych.

A na Kaczyńskiego głosuje prawdziwa Polska A, dawna Kongresówka, ziemie, „które przed wojną wchodziły w skład niepodległego państwa polskiego”. Jak pisze Gontarczyk: „tu wydarzenia z lat 1939–1989 w najmniejszym stopniu dokonały ingerencji w wielowiekową tkankę społeczną”, oraz dalej, że „obszar, na którym wygrał Kaczyński, idealnie pokrywa się z mapą najbardziej intensywnych walk powojennego podziemia”. Przesiedleni Polacy z dawnych Kresów na zachód doznali zaś „amputacji przeszłości”, zawsze popierali postkomunistów, a teraz ten sam elektorat przejął Komorowski.

Kilka lat temu, także w kontekście wyborczym, ideolog PiS prof. Zdzisław Krasnodębski pisał o tym, że na ziemiach zachodnich nie zakończył się jeszcze proces narodowotwórczy. A Arkadiusz Bazak z konserwatywnej „Teologii Politycznej” po ostatnich wyborach dodawał, iż pokazały one, że naprawdę istnieją dwie Polski. I nie chodzi tu tylko o podział geograficzny, ale cywilizacyjny. Mieszkańcy tych dwóch Polsk mówią innym językiem, odwołują się do innych wartości i to jest podział bardzo wyraźny, idący w poprzek utartych schematów: miasto – wieś, młodzi – starzy, wykształceni – niewykształceni. 4 lipca, zdaniem autora, wygrała „Polska grillująca, Polska świętego spokoju”. Podczas gdy „Polska prawdziwa” pielęgnuje patriotyczne wartości i nigdy nie zazna spokoju, gdy będą one zagrożone.

Ponieważ na Komorowskiego rzeczywiście głosowały powiaty, gdzie duży odsetek ludności stanowią mniejszości narodowe, już stało się to powodem sugestii, że Komorowski to taki kandydat grup niepolskich albo, co prawda, polskich, ale gorszych, niezakorzenionych, podobnie jak pierwszy prezydent II RP Gabriel Narutowicz – „ich, a nie nasz prezydent”. Trwa więc ustawianie wektorów, gdzie ci „promodernizacyjni”, „wykorzenieni” są mniejszymi Polakami, a ci „zapóźnieni” i „zasiedziali” są superpolscy. Przesiedleni z ziem zachodnich kontra osiadli ze wschodu.

Jarosław Kaczyński ten podział podkreślał i wzmacniał; nikt tyle razy nie mówił o Polsce A i B, nie obwiniał przeciwników, iż ci chcą taki podział podtrzymać i utrwalać obszary biedy. Komunikat do rzekomej Polski B wydaje się taki: jesteście lepsi, ale uważają was za gorszych.

Wędrówki Polaków

Prawdą jest, że powtarzalność mapy wyborczej kraju po kolejnych wyborach jest uderzająca. Jeżeli walczą prawica z lewicą, to prawica bierze wschód, lewica zachód, jeśli ścierają się prawica twardsza z lżejszą, to lżejsza ląduje na zachodzie, a twardsza na wschodzie. Granice przewagi w poparciu dla obu opcji niemal co do gminy pokrywają się z granicami rozbiorów. Na Pomorzu tradycyjnie inaczej głosuje ta jego część, która przed wojną była w państwie polskim (za „umownym” Kaczyńskim), a inaczej te powiaty, które wówczas były poza jego granicami. To samo widać na Śląsku.

Ten fenomen wciąż budzi zdziwienie, a nawet niedowierzanie, że po tylu latach, dziejowych i ustrojowych zawieruchach, dawne granice wciąż trwają jak pradawne formy życia odciśnięte w kamieniu. Na tę mapę można rzucać rozmaite sprawy i problematy: akces do Unii Europejskiej, in vitro, religię i etykę w szkołach, parytety, katastrofę smoleńską i można być niemal pewnym, że zawsze te puzzle ułożą się w ten sam wzór.

II Rzeczpospolita była geograficznie przesunięta w porównaniu z późniejszą PRL na wschód i była państwem wielonarodowościowym. Przez cały czas swojego istnienia prowadziła dzieło unifikacji trzech części pozaborowych, ale granice w obszarze mentalności, historycznego doświadczenia, nawyków i postaw trzymały się bardzo mocno; pozostały do dzisiaj – jak widać – jako bardzo trwałe i dziedziczne. Mimo że potem nastąpiła wojna, ludobójstwo, masowe przemieszczanie ludności, wreszcie nowe granice, poza którymi pozostały Kresy Wschodnie.

Dzisiejsza Polska złożyła się zatem przede wszystkim z Wielkopolski, Kongresówki i Galicji – mocno okrojonych, oraz z poniemieckich Ziem Odzyskanych, w tym poszerzonego Śląska. Na tym obszarze rozpoczął się po 1945 r. wielki ruch ludności, ludności polskiej, bo nowe państwo stało się – skutkiem wojny, Holocaustu i przesunięcia granic – właściwie jednonarodowe. Zniknął wróg wewnętrzny, którym karmił się politycznie polski nacjonalizm, choć ten fakt nie wszyscy przyjęli do wiadomości.

Jak zatem przebiegały wtedy migracje, wędrówki Polaków, które doprowadziły do dzisiejszego stanu polskiej mentalności i psychologii, co się zdarzyło z kulturowym wzorcem, ideowym wartościowaniem? Przecież blisko 6 mln Polaków, którzy zasiedlili w latach 1944–1950 nowe ziemie zachodnie kraju, oraz ich potomkowie to ludzie o korzeniach takich jak ci, którzy dzisiaj zawsze głosują za najbardziej radykalną prawicą, jaka akurat jest na politycznym rynku. To byli mieszkańcy dawnych Kresów, robotnicy przymusowi z Niemiec, emigranci, w tym żołnierze z Zachodu oraz przybysze z przeludnionych terenów Polski Centralnej. Ale można powiedzieć, że ludzie ci przenieśli się w zupełnie obcą, poniemiecką rzeczywistość, inny krajobraz miejski i wiejski, że zadziałał genius loci, wchodzenie w buty innej kultury. Zresztą pewne ślady kresowego pochodzenia części mieszkańców pozostały, zwłaszcza na Dolnym Śląsku, gdzie można dostrzec nieco już wyblakłe, jeśli chodzi o intensywność poparcia, plamki wpływów Kaczyńskiego i jego opcji. (Ale też jest prawdopodobne, że chodzi tu przede wszystkim o wpływy księstwa miedziowego KGHM, które politycznie i związkowo ciąży ku PiS). Pojedyncze kropki Kaczyńskiego zdarzają się też na Pomorzu, ale to już chyba znikające punkty.

Jak jednak w takim razie wytłumaczyć inny przypadek, bieszczadzkich krańców Podkarpacia, które to województwo gremialnie poparło Kaczyńskiego? W powiecie ustrzyckim (patrz mapka), w małej żółtej plamce na niebieskim morzu PiS, wygrał Komorowski (choć z niewielką przewagą). I znowu, niewykluczone, że zadziałał syndrom przesiedlenia. W 1951 r. odbyło się tzw. wyrównywanie granic: ZSRR zażyczył sobie okolic Bełza, a sam oddał część Bieszczadów. Przeprowadzka nie była daleka, kontekst kulturowy ten sam, tereny o podobnej specyfice, ale w głosowaniu po 60 latach jakoś odbija się echo tamtego „wyrównywania”. Co prawda potem w Bieszczady zjeżdżali się ludzie z całego kraju; tak czy inaczej, znowu to samo: przyjezdni, nowi, nieżyjący w jednym miejscu od pokoleń, widzą sprawy państwa, religii, ideologii, głównych wartości inaczej od tych zasiedziałych, swojskich, tutejszych. Mimo że przecież po latach też się robią w dużym stopniu zasiedziali, ale jednak inaczej.

A różnice w stopniu zasiedzenia są znaczne: w Małopolsce, na Podkarpaciu, na Lubelszczyźnie, Podlasiu i w Świętokrzyskiem są regiony, gdzie blisko 80 proc. ludności mieszka w jednym miejscu od urodzenia do śmierci, kiedy na terenach zachodnich i północnych wskaźnik ten nieco przekracza 50 proc. To musi wyciskać swoje piętno na mentalności. Ten sam dom, te same drzewa, ludzie, szkoła, apteka i szpital, gdzie, bywa, w tej samej sali rodzą się kolejne pokolenia jednej rodziny, która po kolei wędruje na ten sam cmentarz, powodują zapewne, że świat wydaje się stały, poukładany w łagodne sekwencje czasowe, źle znoszący zmiany otoczenia materialnego, ale i ideowego, w sferze wartości, przekonań, nawyków, wierzeń, przesądów i stereotypów.

Wykorzenienie sprzyja poglądom liberalnym, bo oznaczają one otwartość na świat, na nowinki – mówi prof. Jacek Leoński, socjolog z Uniwersytetu Szczecińskiego. – Nie ma tu tradycyjnej kontroli społecznej, która powiedziałaby: to jest dobre, a to złe. Na ziemiach zachodnich wszystko było nowe i przybyli potrafili się do tego przyzwyczaić. Społeczność zasiedziała zaś podtrzymuje stan tej zasiedziałości. Tam są dużo trudniejsze warunki do zmiany poglądów. Osoba o innych zapatrywaniach niż reszta jest traktowana jako dziwna i niepewna. Raczej się ją wyklucza ze społeczności.

Jacek Raciborski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, mówi, iż zasiedzenie oznacza ujednolicenie opinii: – Preferencje wyborcze mają w tym przypadku kolektywny charakter i kształtują się w grupach. Głosujemy tak jak grupy, do których przynależymy. Zasiedzenie łączy się też z silną religijnością, która wywiera bardzo duży wpływ na poglądy i zachowania polityczne.

Mit grupy

Grupa wiele kwestii wpisuje w system moralny, nadaje mu znaczenie wykraczające poza typowy obywatelski spór. Jak pisze socjolog Edward Shils, dla utrzymania społeczeństwa obywatelskiego konieczny jest umiarkowany ton i etos, pluralistyczne zainteresowanie całością spraw. W grupie dominuje zaś poznanie „gorące”, emocjonalne, fragmentaryczne.

Przekładając to na świeże polskie realia, czyli katastrofę smoleńską, można powiedzieć, że obywatelski dyskurs zawiera się w formule, iż nie ma dowodów na wrogi spisek, co dla tradycjonalistów jest niewystarczające, za chłodne – tam bardziej pasuje teoria zamachu, poszukiwanie winnych, „odpowiednia ocena moralna, polityczna i prawna”, jak to wyraża Jarosław Kaczyński. Inny socjolog, Richard Hoggart, znawca kultury robotniczej, pisze o odwiecznym konflikcie grupowym na linii my – oni: „oni powinni sprowadzić deszcz i ich obciąża się winą, jeśli deszcz pada nie wtedy, gdy trzeba – w końcu »od tego są«”. Powinni pomóc wydobyć się człowiekowi z kłopotu, „coś z tym zrobić”, „uważać, żeby coś podobnego się nie zdarzało”, „zamknąć łobuzów”.

Widać, że PiS odwołuje się do bardzo głęboko ugruntowanych kodów, na które nakłada bieżące polityczne nasadki. „Grupa – pisze dalej Hoggart – przeciwdziała idei zmiany. Więcej: wywiera na swoich członków rozległy, a czasami silny przymus podporządkowania się (...) tolerancja działa tylko w stosunku do jednostki, która podziela zasadnicze przekonania swojej klasy. Grupa jest zamknięta; kogoś, kto pochodzi z miasta oddalonego o czterdzieści mil, będzie prawdopodobnie przez całe lata uważała za obcego”.

Nie ma tu bezpośredniej konfrontacji z innością, a nowinki zasłyszane, oglądane z daleka, wydają się kuriozalne, są przez tę odległość zniekształcone i skarykaturyzowane. Dochodzi do tego dystans przestrzenny, słaba infrastruktura, mniej dróg, mniej linii kolejowych, inwestycji, sieci sklepów, dobrych szkół i wyższych uczelni. Granice zaborów można całkiem dokładnie wyrysować, korzystając z mapy połączeń kolejowych.

Takie zaniedbanie cywilizacyjne, na co zwracają uwagę kulturoznawcy, łatwo ulega mitologizacji, uwzniośleniu. W USA za mityczne i arcyamerykańskie uchodzi rustykalne, konserwatywne Południe, ten „biblijny pas”, a nie industrialna, od początku bliższa ideałom demokracji Północ. Może i w Polsce dokonuje się taki proces, dowartościowanie większym stężeniem polskości ziem gorzej cywilizacyjnie wyposażonych. Rzecz w tym, że dokonuje się to najczęściej na zasadzie konfrontacji z bogatymi elitami i metropoliami.

Jest w tym nawet jeszcze szerszy ideologiczny projekt, oparty właśnie na ugruntowanym tradycjonalizmie tych regionów. Prof. Zbigniew Mikołejko w swojej książce „Mity tradycjonalizmu integralnego” cytuje Tomasza Gabisia, teoretyka myśli konserwatywnej, który opisuje zasady tradycjonalistycznego zrywu w Polsce po 1989 r.: „Konserwatywna Rewolucja jest powrotem od abstrakcyjnych systemów do ludzkiej egzystencji, od ideologii banalności ku światu »awanturniczego serca«, od martwej logiki pustych pojęć ku obrazom, mitom i uczuciom. Jest antymaterialistyczna, antyracjonalistyczna, antypozytywistyczna, antydeterministyczna”. „W przekładzie na język polityki – pisze już Mikołejko – oznacza to po prostu, że „liberalizm gubi narody”, że „pogrzebał kultury”, że „zniszczył religię”, że „burzył ojczyzny”, że „był samounicestwianiem się ludzkości”.

Tak być może rodzi się praktyczny konserwatyzm, nie tylko jako system, ale codzienna postawa wobec świata. Zwalniająca od abstrakcyjnego dzielenia włosa na czworo, a skłaniająca do używania w ocenie faktów wciąż tego samego instrumentu wykrywającego dobro i zło, swojskość czy obcość, znak plusa czy minusa. Taki detektor z większym prawdopodobieństwem odepchnie kogoś takiego jak Komorowski niż polityka w rodzaju Kaczyńskiego, który potrafi za pomocą specyficznego, świadomie nieco archaicznego kodu dotrzeć do takiej wrażliwości.

W dawnych województwach: lubelskim, kieleckim, krakowskim, rzeszowskim, silnie funkcjonował ruch ludowy. Te społeczności były inaczej zorganizowane niż te w Wielkopolsce czy nawet w środkowej Polsce – mówi kulturoznawca prof. Roch Sulima z Uniwersytetu Warszawskiego. – To jest taka kultura, gdzie bardzo silnie działa mówiona opinia publiczna. Funkcjonują takie instytucje jak tradycyjny odpust, targ, spotkanie pod sklepem czy wysiadywanie na ławce. To są jedne z podstawowych instytucji opiniotwórczych. To, co przekazuje lider opinii czy proboszcz, jest powielane i niezwykle rzadko kontestowane. Nie ma polaryzacji stanowisk, nie ma biegunów. Jeśli ktoś zdecyduje się kontestować obowiązującą powszechnie opinię, to bywa napiętnowany, wykluczany, spotyka się z ostracyzmem.

Kościół poza państwem

Do tego dochodzi religijność, która sprzęga się ze swojskością i tradycją w swoisty konglomerat religijno-patriotyczny, właściwie nie do rozerwania. Kościół w Polsce zawsze najlepiej czuł się w ludowym żywiole, stawiał na wielopokoleniowe rodziny parafian jako ostoje przekazywanej tradycji i modelu wiary. Stąd może ideologowie prawicy narzucają takie oto rozumowanie: polskość jest tam, gdzie tradycja i religia, a tradycja jest tam, gdzie zasiedziała, zakorzeniona ludność, zatem zakorzenieni są w jakimś sensie lepszymi patriotami i Polakami, a ich polityczne wybory – właściwsze. Wydaje się, że dopóki przekaz Kościoła i jego wpływy w „Polsce tradycyjnej” będą tak silne i odtwarzalne, bardzo mało prawdopodobna jest tam polityczna zmiana. Trzeba by jakiegoś politycznego geniusza, który przemyci do tego bastionu nowe trendy, nadkruszy stereotypy, zmodyfikuje poglądy miejscowych, nie narażając się na okrzyknięcie „obcym we wsi”.

Rola Kościoła w utrwalaniu mitu „prawdziwej polskości” i kształtowaniu postaw wierzących we wschodnim pasie kraju i na „papieskim” południu jest kluczowa. – Na wschodzie kraju, z wyjątkiem Lublina (abp Życiński), przeważają biskupi, którzy hołdują zasadom przedsoborowym – mówi prof. Janusz Osuchowski z Uniwersytetu Warszawskiego. – Tam wielu księży bardzo aktywnie ingeruje w politykę, wykorzystując ambonę. W diecezjach zachodnich ludzie mają bardziej świecką mentalność i nie są tak mocno przywiązani do Kościoła hierarchicznego. Nie są mniej religijni, ale preferują świeckie państwo, a Kościołowi oddają inne pola.

Prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny z Uniwersytetu Warszawskiego, mówi, że na zachodzie część społeczeństwa ma także tradycyjny, osiadły charakter, ale poddane ono było wpływom zachodnim – pruskim, które musiały zmienić sposób myślenia tych ludzi. – One nie zniszczyły katolicyzmu na tych ziemiach, ale wmontowały w mentalność mieszkańców np. Wielkopolski protestancki sposób myślenia o życiu: bardziej otwarty, nastawiony na przedsiębiorczość, pokazujący, jak wiele zależy od zaradności życiowej, że nie o wszystkim decyduje car czy Bóg.

Do tradycyjnego modelu grupowych zachowań katolicyzm dokłada specyficzny rys cierpienia jako pozytywnej wartości, trudnego życia – rozumianego jako obowiązek moralny, jako wzorzec. Antropologowie kultury mówią czasami w kontekście zasiedziałości o „życiu przy świadkach”, wciąż tych samych, obserwujących przez lata wzloty i upadki człowieka, dokonujących permanentnej oceny moralnej i obyczajowej, zwielokrotnianej i dodawanej przez kolejne pokolenia.

Powoduje to zmniejszenie sfery zachowań neutralnych, niepoddanych opiniowaniu przez środowisko. Księża są w takich ocenach najwyższymi autorytetami, wyznaczają normy, a zarazem przenoszą te kryteria na sprawy i osoby publiczne. Interpretują wielki świat na lokalne potrzeby. Są też wyłączeni z normalnych procedur. Dlatego jawna agitacja za jednym z kandydatów w niedzielę wyborczą i przyrównywanie jego konkurenta do szatana nie spotyka się z żadną reakcją. W jakimś sensie Kościół lokuje się poza państwem. Tworzy własny porządek parafialno-symboliczny. A państwo obawia się do tej struktury wkroczyć.

W tych akurat wyborach Kościół jeszcze dodatkowo wykazał się niezwykle dużą aktywnością, wyraźnie wspierając, zwłaszcza na poziomie parafialnym (ale nie tylko), kandydata PiS. Na ziemiach – nazwijmy to – Komorowskiego, skądinąd wzorowego katolika, niższa jest religijność, mierzona uczestnictwem w nabożeństwach, słabszy instytucjonalny nadzór Kościoła nad wiernymi. Wystarczy porównać: w diecezji krakowskiej na jednego księdza przypadają 843 osoby, a w szczecińsko-kamieńskiej aż 1580 wiernych. Nie można oprzeć się myśli, że swój jak najbardziej partykularny interes Kościół realizuje poprzez całkowicie świadome i instytucjonalne wspieranie tych działań i tych polityków, którzy ową Polskę B, czy inaczej mówiąc, polskość w wersji religijno-patriotycznej wspierają najsilniej.

Pomagać i wymagać

Nie ma wątpliwości, że migracje Polaków z lat 40. i 50. wpłynęły na postawy polityczne i obywatelskie. Ale przecież podział, jaki się wówczas po II wojnie dokonał, nie był ostateczny. W ciągu kolejnych dekad, w związku rozbudową socjalistycznego przemysłu, przemieszczały się po kraju wielkie rzesze ludzi. W całych latach 50. w migracjach wewnętrznych, z powodów zarobkowych, mieszkaniowych, rodzinnych, wzięło udział 13,6 mln mieszkańców Polski. W latach 60. – 9,4 mln, w 70. – 8,9 mln, a w latach 80. tzw. obrót migracyjny wyniósł 10,6 mln osób. Jak pisze Andrzej Gawryszewski („Ludność Polski w XX w.”), „w ciągu 50 lat migracji ze wsi odeszło 5,9 mln ludności, z tego w ostatnim ćwierćwieczu blisko 2,8 mln. W 1970 r. ludność zamieszkała od urodzenia w tym samym miejscu stanowiła 50,9 proc. ogółu społeczeństwa, reszta – napływowa. Prawie dwie dekady później, w 1988 r., ludność zasiedziała wynosiła już 56,7 proc. ogółu”. Tak więc nie jest tak, że dominowała mobilność Polaków, rósł też odsetek zasiedziałych mieszkańców, którzy być może także zaczęli zyskiwać, niejako wtórnie, konserwatywną mentalność tutejszych.

Najwyraźniej te późniejsze wędrówki ludów, wymieszanie się rodzin, klas, statusów, już nie wpłynęły na zmianę politycznej mapy Polski. Tamten pierwotny podział, dokonany po II wojnie – na osiadłych i przesiedlonych – utrzymał się; jak gdyby wewnętrzni imigranci z następnych lat wchodzili w już zastany porządek, przyjmowali wzorce i ideowe sympatie. A przynajmniej nie zmieniali ogólnego charakteru regionu, nie byli w stanie przeważyć istniejącej tendencji, jak choćby silnie, wydawałoby się, socjalni robotnicy rolni z PGR, którzy wtapiają się w zachodnie ziemie „liberałów” i nie ma po nich żadnego wyborczego śladu. Zresztą znaczna część migrujących w ramach kraju przenosiła się do innych miejscowości, ale w ramach tego samego regionu, województwa. Powodowało to, że nie następował syndrom wykorzenienia, przesiedlenia. Może to w pewnym stopniu tłumaczyć, dlaczego podział na dwie Polski jest wciąż tak żywotny.

Ludziom brak tam mobilności w dwóch wymiarach – mówi o Polsce wschodniej prof. Kazimierz Krzysztofek, socjolog z Wyższej Szkoły Psychologii Społecznej. – Przestrzennej, bo dziś miasta już nie wsysają ludzi ze wsi. Jeśli nie ma się kompetencji, to ciężko szukać pracy w mieście. Ten brak mobilności fizycznej łączy się ze słabą mobilnością pionową, czyli wspinaniem po drabinie społecznej, podnoszeniem kwalifikacji. Im wystarczy ta społeczność, w której są, nie są ciekawi świata. Nie szukają nowej wiedzy, relacji, dzięki którym mogliby znaleźć pracę. W swoim otoczeniu krewniaczo-sąsiedzkim czują się bezpieczni. To zaspokaja ich potrzeby akceptacji, przynależności. Jest pytanie, na ile trzeba się zmodernizować mentalnie, aby się wspiąć na wyższy poziom modernizacyjny. Przełamanie tej granicy nie nastąpi do momentu, kiedy regiony wschodnie nie osiągną wyższego poziomu ekonomicznego. One się będą wyludniać.

Politycy z reguły bardzo ostrożnie podchodzą do kwestii dwóch Polsk. Rozumieją, że błędem byłoby proste ich przeciwstawienie, bo każda z nich jest potrzebna formacji, która na serio myśli o sprawowaniu władzy. Roch Sulima zauważa, że na scenie za Jarosławem Kaczyńskim w noc wyborczą stali marynarze i górale: – Od morza do Tatr. To jest taki świadomy zabieg, aby zniwelować to polskie pęknięcie.

Zaczyna się jednak mówić o konieczności nie tylko wyrównywania różnic ekonomicznych i cywilizacyjnych pomiędzy Polską A i B, ale też stawiania wymagań mieszkańcom tej mniej industrialnej części kraju. Teza, że można być nowoczesnym i prężnym, przy zachowaniu w całości tradycyjnej, patriarchalno-religijnej mentalności, coraz wyraźniej ujawnia swoje słabości.

Poza Lublinem – ale też tylko nieznacznie – wszystkie wielkie miasta, wraz z rosnącymi przyległościami, żółtymi plamami wdarły się na niebieskie obszary lidera PiS, wyborców „żółtych” też było więcej wśród „niebieskich” niż odwrotnie. Także młodsi i lepiej wykształceni wyborcy chętniej wskazywali na Komorowskiego.

Co by świadczyło, że tylko rozwój ekonomiczny i reformowanie kraju i państwa zmodernizuje społeczeństwo w tym sensie, że nie tyle rozbije i zniszczy jego duchowość, co stworzy alternatywę dla podziału na A i B, a do niebieskiego koloru wpuści więcej żółtego. Jak wiadomo, z takiej mieszanki powstaje kolor zielony, który jest symbolem życiowej energii.

Współpraca: Anna Dąbrowska

Polityka 29.2010 (2765) z dnia 17.07.2010; Raport; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Na żółto i na niebiesko"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama