A. Apocalypse Now.
„Siedząc tutaj chciałem być tam. Będąc tam, wciąż myślałem o powrocie do dżungli” – słowa kapitana Willarda z filmu „Czas Apokalipsy” (Apocalypse Now), wypowiedziane na innej wojnie prawie 30 lat temu, w Afganistanie nabierają szczególnej aktualności. W zasadzie czuje to większość polskich żołnierzy, którzy dawno temu chcieli wyremontować mieszkanie i skusili się na misję. Jeśli mają ich za sobą więcej niż trzy, to dom już dawno jest wyremontowany. Ale często to nie oni w nim mieszkają. Ich małżeństwa sypią się jak domki z kart. Marynarzy też nie ma po kilka miesięcy, a jakoś utrzymują swe małżeństwa. Sęk w tym, że po misji nigdy nie jesteś tym samym człowiekiem. Siedząc w bazie tęsknisz za ciepłem domu. W domu tęsknisz za prostotą życia w bazie. To pułapka „Czasu Apokalipsy”. Młodzi żołnierze, którzy dla szpanu kupują sobie podrabiane zapalniczki zippo z napisem „Afghanistan Now”, nawet nie wiedzą, z jakim ogniem igrają.
B. Bagaż.
150 kg wraz z wyposażeniem może ważyć żołnierz wsiadający na pokład samolotu do Afganistanu. Pakować trzeba rozważnie. Odbija się to na poziomie czytelnictwa. Książki są ciężkie. Andrzej, celowniczy armato-haubicy Dana, zabrał ponad 500-stronicową instrukcję obsługi działa. Magda, pracownik cywilny, wzięła „W poszukiwaniu utraconego czasu” i „Wojnę i pokój”. Książki za ciężkie były również dla zaopatrujących bazy. W polskiej bazie w Ghazni bibliotekę zapełniają książki od Amerykanów. W Warriorze były polskie. Z lat 70. Wycofane z jakiejś biblioteki. Wymiękali przy nich nawet najbardziej potrzebujący słowa pisanego. Nowe dowiózł dopiero minister obrony narodowej w ramach świątecznych prezentów.
C. Ciemność.
Zapada tak samo niespodziewanie, jak kilka godzin później robi się jasno. O tej porze roku w czasie nowiu po godz. 18 nie zobaczysz nic z odległości 30 cm. Kiedy jeden z żołnierzy nabił się w ciemnościach okiem na gwóźdź, nikt się nie zdziwił.
D. Dziewczyny.
Na misjach jest ich coraz więcej. Na pierwsze jechały najczęściej jako pielęgniarki albo psycholożki. Teraz są i takie, które jeżdżą w patrolach, na przykład Jola Saperka. Jola ma nazwisko, ale wszyscy mówią po prostu Saperka. Po założeniu munduru, ciężkich butów, hełmu, kamizelki kuloodpornej, rękawiczek zdradzają ją tylko umalowane oczy. Afgańczycy bardzo się dziwią, bo kobiety nie mają tam dużego poważania. A takie z karabinem wywołują bardzo mieszane uczucia. Na obecnej VI zmianie w Afganistanie jest kilka dziewcząt, które nie są nawet żołnierkami, ale podpisały specjalne kontrakty. Motywacji jest tyle, ile dziewczyn. Jedne przed czymś uciekają, inne czegoś szukają. Z łatwością mogłyby tam znaleźć miłość albo jej namiastkę. Ale to ryzykowna gra. – Gdy pójdę z kimś do łóżka, to będą mówili, że jestem łatwa. Jeśli będę odtrącała chłopaków, to będą mówili, że jestem zimna suka – mówi jedna z nich. Dziewczyny twardnieją wraz z wojskiem. Ale w armii cały czas traktowane są z lekkim przymrużeniem oka.
Monotonia wojny. Z punktu widzenia przeciętnego żołnierza wojna w Afganistanie nie wygląda jak wciągający film przygodowy, raczej jak tasiemcowy serial. Filmowa opowieść o codziennej wojskowej rutynie.
E. Eldo.
Każdy patrol może być ostatni. Nie pomogą ci te kilogramy kewlaru i blachy, które nosisz na sobie i którymi obłożono wóz pancerny. Po kilkunastu miesiącach licytowania się w wielkości podkładanych ładunków, talibom udało się uśmiercić Polaka nawet w Rosomaku. Zresztą, gdy ktoś podkłada 500-litrową beczkę materiału wybuchowego, to znaczy, że bardzo chce cię zabić. Może dlatego żołnierzy tak bardzo rusza ten kawałek. Zaczyna się od przenikliwego dźwięku syreny ostrzegawczej. A później leci tak: „To nie są żarty, tam naprawdę trwa wojna/Skurwiele z bronią czekają, by cię dorwać/Pustynia, góry, księżycowy krajobraz/Wsiadasz w samochód, ktoś dał rozkaz, patrol/Drogi, gdzie każdy zakręt może być pułapką/Wioski, gdzie orientację stracić tak łatwo/ (...) Wokoło twarze już zmęczone, jak twoja/Bo szukasz sensu i znaczenia tego, co macie dokonać/ (...) Tu nie ma nie, mówisz – ku chwale ojczyzny/I ruszasz na patrol”. Na patrol przy dźwiękach muzyki, bo w Rosomakach jest CD i system nagłaśniający. Każdy wóz ma inny kawałek, którym lubi rozpoczynać patrol. Wielu zaczyna właśnie od tego. Napisał go warszawski raper Eldo, który kilka lat temu przeszedł na islam. – Dla mnie ta wojna nie ma nic wspólnego z religią. Napisałem ten kawałek z myślą o chłopakach, którzy zostawili swoje rodziny i pojechali za pieniędzmi na wojnę – mówi Eldo. Sam też pojechałby do Afganistanu. Nie za pieniędzmi, bo koncert dałby za darmo. Ale nie sądzi, żeby dostał taką propozycję.
F. Fort.
Stary fort ma ponad 150 lat. Wybudowali go poddani brytyjskiej królowej, naiwnie licząc, że opanują Afganistan, tak jak podbili tyle innych krajów. W ruinach fortu naprawia się teraz wozy pancerne. Bazę powiększyli później Sowieci. Poza sztucznie wykopanym kanionem niewiele po nich zostało. Amerykanie, którzy stworzyli w to miejsce własną bazę Warrior, mają szeroko zakrojone plany. Razem z Polakami chcą tam stworzyć mały pas startowy. Co z tego pozostanie?
G. Gwiazdy.
Zrujnowany Afganistan to raj dla amatorów astronomii. Niebo jest przejrzyste. Miasta nie mają oświetlenia ulicznego. Bazy wojskowe są zaciemnione. Odpada efekt zanieczyszczenia świetlnego. Wszystko widać jak na dłoni. Ma się wrażenie, że gwiazdy są na wyciągnięcie ręki. Od najbliższej dzielą nas cztery lata świetlne.
H. Helikopter.
To koń pociągowy tej wojny. Z Bagram do Ghazni leci się 50 minut. Konwój na kołach pokonuje tę odległość w ok. 18 godzin. W wielu miejscach można liczyć tylko na śmigła. Te na VI zmianie dowodzone są przez ppłk. Piotra Heringa. – Hering, nie mylić z Göring – jak żartobliwie przedstawia się szef grupy powietrznej, który sam zasiada za sterami Mi24. – Kocham tę maszynę, uwielbiam z niej strzelać. Talibowie pamiętają ich charakterystyczny warkot jeszcze z czasów inwazji sowieckiej i czują do nich respekt. Baza w Ghazni, gdzie stacjonują, w zasadzie nie jest ostrzeliwana. W bazie Warrior ich nie ma. Bywały takie tygodnie, że ostrzał zdarzał się dzień po dniu.
I. Inszallach.
To takie polskie: Jak Bóg da. W tym kraju wszystko jest Inszallach. Brytyjczycy, którzy mają dłuższe doświadczenie z afgańskim Inszallach, już nie rwą włosów z głowy, kiedy ktoś się spóźnia dwie godziny albo dwa dni. Mają na to tekst, wypowiadany z typową angielską flegmą: TIA, czyli This is Afghanistan (To jest Afganistan).
J. Jedzenie.
Psycholodzy zaobserwowali ten fenomen w szpitalach. Po wydaniu ostatniego posiłku ilość wezwań lekarzy nagle wzrastała. Okazało się, że pacjenci, których rytm dnia wyznaczały wizyty lekarzy i wydawane posiłki, po kolacji czuli się zostawieni sami sobie i ich samopoczucie nagle spadało. Na misjach w stołówce można coś zjeść niemal od bladego świtu do późnej nocy. Zawsze jest kilka dań do wyboru. Króluje kurczak, ale zdarzają się i homary. Poza bazą też się dba, żeby żołnierz czuł, że ojczyzna go kocha. Suche racje żywnościowe występują w 40 wersjach. Dokładany do nich baton energetyzujący 1000 kalorii. Psychologowie zauważyli, że ludzie odczuwający głód mają dużą tendencję do kontestowania rzeczywistości.
K. KBR.
Pacyfiści mówili, że gdyby nie KBR, wojna w Afganistanie skończyłaby się jutro. Pomylili się. Firm, które nie mają problemów z zarabianiem na wojnie, jest dużo więcej. KBR robił to po prostu z wyjątkowym rozmachem. Amerykański gigant zajmujący się logistyką, transportem, obsługą infrastruktury i serwisowaniem urządzeń na całym świecie miał jeszcze tę zaletę, że wywodzi się z Teksasu, gdzie wychowywał się George W. Bush. Kiedy zaczęto poszukiwać firmy, która obsłuży ponad 150-tysięczną armię inwazyjną w Iraku, zgłosił się KBR. No i wygrał. Karmił, ogrzewał, chłodził, poił, mył, czyścił sanitariaty, dostarczał prąd, podłączał Internet. Gdyby nie KBR, Irak i Afganistan byłyby dla żołnierzy takim samym koszmarem jak dla ludzi za murem bazy. Wtedy konflikty na pewno nie ciągnęłyby się osiem lat, jak ma to miejsce w Afganistanie. W grudniu, kiedy KBR wiedział już, że przegrał przetarg na obsługę wojsk koalicyjnych, jakość usług uległa pogorszeniu. Pozatykanych toalet nie udrażniano z dnia na dzień. Zepsute prysznice zamykano albo leciała z nich zimna woda. Żołnierze zaczęli narzekać, że na wojnie jest ciężko.
L. Lady GaGa.
Ma już prawie 30 lat, tyle samo ton wagi i siłę rażenia kalibru 152 mm, która dopadnie cię nawet z odległości 20 km. Poprzednią obsługę armato-haubicy Dana dopadły roznegliżowane teledyski Lady GaGi i tak ochrzcili swoje działo, uwieczniając to napisem na lufie. Sprowadzone do Afganistanu haubice mają odstraszać talibów, którzy z odległości ok. 8 km ostrzeliwują bazy rakietami. Spragnieni kobiecych wdzięków, a jednocześnie odcięci od świata żołnierze mogli nie wiedzieć, że w maju 2008 r. piosenkarka dokonała biseksualnego coming outu. Od tamtej pory jest ikoną środowiska lesbijek i gejów.
Ł. Ładunek.
Najprostszą bombę można skonstruować z nawozu sztucznego i przepracowanego oleju silnikowego. A te bardziej skomplikowane upakowywać w wielkie czajniki, które Afgańczycy często zabierają ze sobą w podróż. Łatwo go zakopać. Ale to jeszcze nie tłumaczy, dlaczego tak łatwo przychodzi im zabijanie.
M. Maryla.
Żołnierze chcieli Dody, ale miała przyjechać Halina Frąckowiak. Ostatecznie zgłosiła się Maryla Rodowicz, co zachwyciło kadrę oficerską. A szeregowym dało nadzieję, że gwiazda przywiezie jakiś fajny chórek. Zresztą ktokolwiek by przyjechał, żołnierze chętnie by przyszli, bo poza ministrem obrony narodowej, kilkoma posłami i dziennikarzami nikt ich nie odwiedza. – Amerykanie w Bagram co miesiąc kogoś mają. Przed świętami na przykład gwiazdy wrestlingu, a u nas miał być biskup polowy – mówi jeden z żołnierzy. Ostatecznie biskup polowy też nie doleciał.
N. Noor.
Ma 15 lat, co według standardów afgańskich czyni go dorosłym. Pracuje w sklepie ojca na terenie polskiej bazy w Ghazni. Można tam kupić wszystko, od pasty do zębów po laserowy celownik. A do tego jeszcze Rolexa. Za jedyne 60 dol. Okazja. Źródłem tych okazji jest kabulski Bush Bazar. (Nazwa stąd, że większość sprzedawanych tam towarów wyciekła z magazynów amerykańskiej armii). Noor łamaną, ale zrozumiałą angielszczyzną zachwala towary. Ale dusza handlowca toczy z nim wewnętrzny pojedynek z duszą dziecka. Kiedy tylko sklep robi się pusty, wraz z innymi równymi mu wiekiem sprzedawcami gra w piłkę. Poza bazą raczej się nie gra. Talibowie nie pozwalali i jakoś tak zostało.
O. Odwrót.
Wojskowi, a tym bardziej politycy unikają tego słowa jak zarazy. Wolą mówić o przekazaniu odpowiedzialności Afgańczykom. Problem w tym, że jedyni Afgańczycy, którzy naprawdę palą się do brania odpowiedzialności, to talibowie. Dlatego cały wysiłek skierowany jest na wyszkolenie afgańskiej armii ANA i policji ANP. Na razie żołnierze ANA są co prawda uzbrojeni w kałasznikowy, ale każdy innej produkcji. Wiele to broń zdobyczna, bo taka tradycja. Bluzy, spodnie, kamizelki kuloodporne, wszystko w różnych kamuflażach, wygrzebane przez siły koalicyjne ze swoich magazynów. Szyk bojowy pęka, kiedy tylko widzą fotoreportera, który chce im zrobić zdjęcie. A później kładą się na strzelnicy i jakby nigdy nic ładują cały magazynek w dziesiątkę.
P. Pieniądze.
To dla pieniędzy jedzie tam większość polskich żołnierzy. A jednocześnie trafiają do sztucznego świata bezgotówkowego. Poruszając się po bazie musisz sprawdzić, czy masz broń, latarkę. Ale kompletnie nie dbasz o zabranie pieniędzy. Właściwie nie są ci do niczego potrzebne. Po pierwsze, nie bardzo jest gdzie je wydać. Działający przy bazie afgański bazar otwierany jest tylko w środy i soboty. A sklepiki są tylko w niektórych bazach. O zakupach poza bazą można zapomnieć. Po drugie, nie musisz kupować jedzenia, bo wydawane jest za darmo. Słodycze i napoje też. Na drinka nie wpadniesz, bo najbliższy legalny sklep z alkoholem jest jakieś 500 km stąd. Rachunki za prąd, wodę przez pół roku w ogóle cię nie interesują. Gdy podrzesz mundur, to dostaniesz nowy. Gdy go ubrudzisz, to oddasz do pralni, też za darmo. Komórkę z reguły wyłączasz pierwszego dnia po przyjeździe i włączasz 182 dni później. Wojsko gwarantuje ci cztery minuty darmowych rozmów z rodziną dziennie. Ten utopijny, bezgotówkowy świat wspólnoty pierwotnej cholernie wciąga. Tym bardziej boli powrót do kraju. Niezapłacone rachunki, długi do oddania. To jeden z powodów, dla których chce się tam wrócić.
R. Rambo.
Nauczyciel w jednej z wiosek nieopodal Ghazni na temat talibów mówi mało: – Nie ma ich tutaj i nigdy nie było. Mówi to bez zmrużenia oka. Za to o potrzebnej pomocy mówi dużo wydatnie gestykulując. Wspomina coś o laptopie, który tutaj we wsi bardzo by się przydał. – Można by uczyć dzieci. No i oglądać filmy. Jaki jest jego ulubiony? – „Rambo, pierwsza krew” – odpowiada bez wahania. Kiedy trwa spotkanie ze starszyzną i nauczycielem, żołnierze robią szybkie testy chemiczne na kontakt z materiałami wybuchowymi. U jednego test wychodzi pozytywnie. Starszyzna zapewnia, że to człowiek, który pracuje przy wysadzaniu skał.
S. Siłownia.
Na każdej misji tylko stołówka jest częściej odwiedzanym miejscem. Dlatego amerykańska armia bardzo zabiega, żeby w obydwu odbierany był wojskowy telewizyjny kanał propagandowy. W Afganistanie wypad na siłownię jest czynem po części heroicznym. Rzeźbić sylwetkę na wysokości ponad 2 tys. m to jednak wyzwanie. Różnica ciśnień i zawartość tlenu jest tak różna, że świeżo przybyli z Polski na powitanie dostają krwotoków z nosa. Po dwóch tygodniach jest już znacznie łatwiej. Na siłowni można wypocić złe wieści z domu, odreagować stres po patrolu. Zmęczyć się na tyle, żeby dało się usnąć. Z tych wszystkich powodów siłownia dobrze się kojarzy. Amerykańskie z reguły są czyjegoś imienia. Najczęściej żołnierza, który zginął. W centralnym miejscu wisi gablotka, z której można wyczytać jego krótki życiorys. Obejrzeć kilka jego zdjęć i obowiązkowo jakiś przedmiot, który do niego należał. Najczęściej ulubioną czapkę albo piłkę do baseballa. Oczywiście wszystko na tle gwiaździstego sztandaru. Polskie wojsko miało skopiować ten zwyczaj. Były plany nazwania szpitala polowego imieniem majora Jacka Kosteckiego, lekarza, który zginął na III zmianie w Iraku. Ale jakoś nie wyszło.
T. Topór.
Kapelusze polskich żołnierzy uchodzą za mało urodziwe. Dlatego już w Iraku próbowano coś z nimi zrobić. Noszenie niedbałe i bez modelowania ronda określane jest stylem na Pawlaka. Wywinięty na kowbojską modłę to styl na Johna Wayne’a. Najtrudniej wymodelować kapelusz na tzw. topór. Prawy brzeg musi być równo uniesiony do góry pod kątem 90 stopni. A góra wcięta i złączona. Misterną konstrukcję podtrzymuje pasek od podbródka.
U. Ula Brzydula.
Seriale to jedna z silniejszych nitek wiążących z krajem. Dla jednych to namiastka życia zostawionego w kraju, dla innych punkt na dosyć monotonnej mapie dnia. Dosyć długo łeb w łeb szły „BrzydUla” i „Barwy szczęścia”. Odkąd „BrzydUla” zeszła z anteny, żołnierzom pozostały „Barwy szczęścia”.
W. Wiara.
Sądząc po ukradkowym żegnaniu się znakiem krzyża przed patrolem, jest silna. Ale po liczbie żołnierzy na mszach tego nie widać.
Z. Zmarli.
– Najbardziej boję się, że jak zginę, to moim rodzicom przyjdzie powiedzieć to mój dowódca. To taki idiota, że strach pomyśleć, co im powie – martwi się jeden z żołnierzy. Standardowej formułki nie ma. Ale rodzice, żony słyszą z reguły, że ktoś był świetnym żołnierzem i zginął w słusznej sprawie. Wojsko zastanawia się, czy wzorem Amerykanów nie przeszkolić kilku żołnierzy do tych najtrudniejszych wizyt. Podobno najtrudniej wytłumaczyć rodzinie, że trumna musi być zamknięta.