Biały gładki papier. Kartka formatu A5. Dwie pieczęcie, czerwony tusz. U góry: Sowierszenno siekretno. U dołu: Adin eksemplar. W prawym, górnym rogu data: Warszawa, 4 kwiecień 1983. Niżej ręcznie niebieskim długopisem wypisane pokwitowanie: Kwituję odbiór kwoty 100 dolarów otrzymanych od leitnanta Sidorowa. I podpis: Aleksander Kwaśniewski. Pod spodem informacja w języku rosyjskim (również niebieski długopis, odcień tuszu nieco jaśniejszy), że starszy lejtnant Jurij Sidorow wręczył Saszy (pseudonim agenta) 100 dolarów. Podpis. Na odwrocie kartki lakoniczna ręczna nota, też po rosyjsku: Podtwierżdaju. Riealizowat’. Pałkownik Dmitrij Tudan. I parafka tegoż. W posiadanie tego i dwudziestu kilku podobnych materiałów wszedłem w lutym 1998 r. Dziś, po dwunastu latach, publikuję je po raz pierwszy.
1
Od paru miesięcy trwał proces sądowy, jaki prezydent Aleksander Kwaśniewski wytoczył autorom artykułu „Wakacje z agentem” oraz mnie jako redaktorowi naczelnemu dziennika „Życie”. Odbyło się kilka rozpraw, przesłuchiwano świadków. Ustami swego rzecznika Antoniego Styrczuli Kwaśniewski kategorycznie odżegnał się od jakiejkolwiek znajomości z Władimirem Ałganowem, agentem sowieckiego, a później rosyjskiego wywiadu. Stwierdził, iż nie tylko nie spotkał go podczas wakacji w 1994 r. w Cetniewie, ale że nie znał go i nie zetknął się z nim nigdy wcześniej.
W odpowiedzi „Życie” przedstawiło siedem fotografii z końca lat 80., gdzie wyraźnie widać, jak w trakcie obchodów pierwszomajowych w Skierniewicach Ałganow nieodstępnie towarzyszy Kwaśniewskiemu oraz ówczesnemu sekretarzowi wojewódzkiemu PZPR Leszkowi Millerowi. Zdjęcia te od lat wisiały sobie spokojnie w skierniewickim Domu Kultury, a część z nich znalazła się w okolicznościowym lokalnym wydawnictwie.
Były one autentyczne, w przeciwieństwie do fotomontażu, jaki – w swoiście pojętym odwecie – zamieściła na pierwszej stronie „Trybuna”. Z dumnie wpiętym w klapę marynarki orderem Lenina stoję tam we własnej osobie w towarzystwie najbliższych kolegów: Breżniewa, Honeckera, Żiwkowa, Jaruzelskiego, Kadara, Husaka etc. Takie to były gry i zabawy w one lata…
I właśnie wtedy zadzwonił telefon. Ktoś twierdził, że posiada istotne dla sprawy informacje. Zgodziłem się na spotkanie dla zasady. Wychodziłem z założenia, iż z góry niczego przesądzać nie należy. Że każdą informację trzeba zweryfikować; ale też żadnej nie wolno przeoczyć ani zlekceważyć. Już wcześniej do redakcji przychodziło mnóstwo anonimowych donosów na Kwaśniewskiego; wyrzucałem je do kosza. Podobnie traktowałem propozycje ujawnienia rewelacji dotyczących pochodzenia prezydenta, jego rodziny, rzekomych skandali obyczajowych etc. Ten sygnał postanowiłem sprawdzić. Spotkanie trwało krótko. Niepozorny mężczyzna w średnim wieku pokazał dokument z podpisem Aleksandra Kwaśniewskiego. Uchyla jedynie rąbka tajemnicy. Ma cały plik takich materiałów. Pokaże je za tydzień. Zaproponował Lublin.
Wyruszyłem z „obstawą”. W drugim aucie jechał zaufany prawnik. Chciałem mieć u boku pewnego świadka. Sączyliśmy kawę w umówionej kawiarni. Nieznajomy wreszcie przyszedł. Oświadczył na wstępie: „Moje nazwisko nic panom nie powie”. Nie miałem co do tego wątpliwości. Pokazał zawartość koperty. Były to trzy opatrzone pieczęciami rękopisy oraz dwadzieścia jeden drukowanych dokumentów. Przejrzałem je na tyle uważnie, na ile pozwalały warunki. „Są absolutnie autentyczne” – zapewnił i zaproponował cenę. Nie była wygórowana, miałem na to własne, prywatne pieniądze. Dodał, iż głównie ze względu na osobiste bezpieczeństwo nie może ujawnić źródła pochodzenia materiałów.
Spotkanie dobiegało końca. Nieznajomy stwierdził, że posiada inne podobne dokumenty – w tym kilkadziesiąt ręcznych notatek oraz raportów i pokwitowań z podpisami – i za jakiś czas byłby gotów je udostępnić. Najpierw chciałby uzyskać potwierdzenie, że pierwsza transza przedstawia dla mnie rzeczywistą wartość. Upewni się o tym telefonicznie. Zadzwoni niebawem, w przeciągu dwóch tygodni. Nie odezwał się już nigdy.
2
Wiedziałem, że uzyskany materiał poddam fachowej ekspertyzie. Wcześniej chciałem wyrobić sobie opinię własną. W pierwszym materiale – pokwitowaniu odbioru 100 dol. przez Kwaśniewskiego – podejrzenia budziły pieczęcie. Wyblakła czerwień użytego tuszu i rozmazane liternictwo sprawiały wrażenie, jakby ktoś posłużył się czymś w rodzaju dziecięcej drukarenki.
Treść mnożyła wątpliwości. Dlaczego Kwaśniewski miałby precyzować, iż ową kwotę otrzymał od „lejtnanta Sidorowa”? A poza tym – dlaczego kartka została opieczętowana tylko z jednej strony? Nota „pułkownika Tudana” na odwrocie mogła być dopisana przez kogokolwiek.
Drugim dokumentem była deklaracja współpracy, z 20 lutego 1983 r.: „Ja niżej podpisany Aleksander Kwaśniewski ur. 15 listopada 1954 r. dobrowolnie zobowiązuję się udzielać informacji na temat środowiska dziennikarskiego związanego z opozycją antysocjalistyczną, w zamian za korzyści materialne. W trakcie współpracy będę posługiwał się pseudonimem Sasza. Aleksander Kwaśniewski”. Niżej widnieje (w języku rosyjskim) parafa starszego lejtnanta Sidorowa: „deklarację przyjąłem osobiście. Kontakt operacyjny Sasza będzie wykorzystywany zgodnie z celem pozyskania”. Na odwrocie strony parafa pułkownika Dimitrija Tudana: „Zatwierdzam, realizować”.
Lektura skłaniała do ostrożności. Po pierwsze, aż trudno uwierzyć w motyw współpracy równie trywialny jak owe „korzyści materialne”; w dodatku przedstawiony tak otwarcie. Nigdy nie wątpiłem w inteligencję Kwaśniewskiego. Podpisując coś takiego, wystawiałby jej świadectwo niechlubne. Już prędzej spodziewałbym się motywów w rodzaju: „dobro socjalistycznej ojczyzny”, „w trosce o umocnienie sojuszy”, „trwałość polskich granic” itp.
Po wtóre, mało wiarygodnie wyglądał kierunek oraz typ penetracji, jakiej miał się podjąć Kwaśniewski. „Środowisko dziennikarskie związane z opozycją antysocjalistyczną”?! Po 1982 r. absolutna większość żurnalistów opozycyjnych wylądowała poza profesją albo znalazła przystań w prasie katolickiej bądź enklawach w rodzaju „Niewidomego Spółdzielcy”. Jeszcze inni pisywali wyłącznie w pismach bezdebitowych. Żaden z tych kręgów nie stanowił naturalnego środowiska, w jakim – w dodatku swobodnie, nie budząc podejrzeń – mógłby poruszać się ówczesny redaktor naczelny „ITD”, lojalny członek partii.
Zdziwił mnie zapał, z jakim pułkownik Tudan zaaprobował dającą początek całej sprawie notatkę służbowo-operacyjną, sporządzoną 14 grudnia 1982 r. w Warszawie przez starszego lejtnanta Sidorowa. Dostałem zarówno oryginał po rosyjsku, jak i streszczenie po polsku. Oto ono:
„Dotyczy spotkania z kandydatem do operacyjnego wykorzystania. Dnia j.w. na bankiecie wydanym przez służby konsularne ZSRR, Aleksander Kwaśniewski rozmawiał z Jurijem Sidorowem, którego uważał za korespondenta gazety »Izwiestia«. A.K. uskarża się na złą sytuację materialną. Sidorow uważa, że rozmówca jest potencjalnym kandydatem do operacyjnego wykorzystania w celu rozpoznawania środowiska dziennikarskiego”. Pod dokumentem widnieje podpis Sidorowa jako starszego lejtnanta Wydziału Czwartego. Następnie parafa pułkownika Dimitrija Tudana: „Towarzyszu lejtnancie, pilnie do realizacji. Nadzorować będę osobiście. Traktować sprawę priorytetowo”.
W notatce tej pada dosyć ogólne określenie „środowisko dziennikarskie” – w oryginale: „sreda riedaktorow”. Nie ma mowy o penetrowaniu „środowiska dziennikarskiego związanego z opozycją antysocjalistyczną”. Ten zwrot pojawia się dopiero w deklaracji współpracy podpisanej przez Kwaśniewskiego dwa miesiące później. Przez kogo została poszerzona – tak zasadniczo! – kategoria owego „środowiska”? Przecież oznaczać musiałoby to diametralnie odmienny charakter współpracy. Czy to inicjatywa lejtnanta Sidorowa, ingerencja pułkownika Tudana; a może nadgorliwość samego Kwaśniewskiego?
3
Dokonajmy przeglądu pozostałych materiałów. Są to już wyłącznie streszczenia rzekomych (nigdy ich nie widziałem) oryginałów. Oto skreślony własnoręcznie (20.02.1983) na dwóch kartkach życiorys Kwaśniewskiego, zawierający „podstawową wiedzę encyklopedyczną na temat jego osoby, rodziny, osiągnięć na gruncie partyjnym i zawodowym”.
W meldunku z 4.04.83 Sasza zawiadamia o planowanym na 18 kwietnia 1983 r. spotkaniu struktury NZS Uniwersytetu Warszawskiego. U dołu parafy Sidorowa i Tudana.
Fragment odpisu z meldunku, sporządzonego w Kijowie 29 czerwca 1983 r.: „kontakt operacyjny »Niezapominajka« 2 maja 1983 był na towarzyskim spotkaniu w apartamencie hotelu »Syrena«. Długo rozmawiał z redaktorem A.K. Opisuje go jako zasłużonego działacza w sprawie socjalizmu. Podaje komentarz A.K. o wprowadzeniu stanu wojennego: ochłodziło to »gorące głowy« członkom antysocjalistycznego podziemia. Odpis do akt kontaktu »Saszy« dołączył lejtnant Andriej Gorodow. Parafa Tudana”.
W meldunku z 18 sierpnia 1983 r. Sasza informuje „o przypadkowym spotkaniu z redaktorem Jerzym Osickim. Określa go jako socjalistę o wywrotowych zapatrywaniach. Obliguje się do zawarcia głębszej znajomości i wybadania jego kontaktów z antysocjalistycznym podziemiem, o które go podejrzewa”. Standardowe parafy Sidorowa i Tudana.
Kolejna seria to znów pokwitowania, gdzie Kwaśniewski podpisuje się jako Sasza; dalej pozytywne „oceny pracy kontaktu” dokonywane przez Sidorowa oraz wskazówki Tudana. Lejtnant występuje z wnioskiem o większe pieniądze dla Saszy; pułkownik powściąga go w hojności, chociaż radzi pobudzać nieskrywane finansowe apetyty kontaktu, równocześnie bagatelizując wartość gromadzonych przezeń informacji, aby „wzmóc w nim gorliwość do ich uzyskiwania”.
Z niedowierzaniem czytałem meldunek Saszy z 11 stycznia 1984 r. i deklarację, iż odbędzie „rozmowy z towarzyszami partyjnymi Kazimierzem Cypryniakiem i Zbigniewem Sobotką, których podejrzewa o kontakty z wydawcami i kolporterami pism podziemnych. Prosi o dofinansowanie na cele operacyjne. Ma zamiar zaprosić w/w na towarzyskie spotkanie przy alkoholu, aby wydobyć z nich pożądane informacje”. Wprawdzie zdarzało się, że bibuła krążyła również między towarzyszami z PZPR – jako ciekawostka albo owoc zakazany – jednak na niepodobieństwo zakrawa sama sugestia, że zaliczani w poczet frakcji twardogłowych aparatczycy pokroju Cypryniaka i Sobotki mogliby mieć kontakty z wydawniczym podziemiem.
Dalsze dokumenty pokazują ewolucję obu stron tego związku. Sidorow zwraca uwagę, iż Saszą kierują „w większej mierze pobudki materialne i finansowe niż ideologiczne; niemniej nie można mu ująć politycznego zaangażowania w sprawie socjalizmu”. Proponuje, by Sasza został „kadrowym pracownikiem radzieckiego wywiadu”, z czego wypływałyby „szerokie możliwości awansu społecznego”, ale też określone „zobowiązania”. Tudan odradza werbunek kadrowy, sugerując status „pracownika nieformalnego, mającego prawo werbować inne kontakty”. Zasługi Saszy ocenia sceptycznie, przeciwstawiając przykład kontaktu Wiosna, który „mimo niższej pozycji społecznej przyczynił się do spenetrowania środowiska opozycyjnego w Krakowie, a nadto dostarczył wielu interesujących informacji o osobach zajmujących wysokie stanowiska w krakowskiej PZPR”.
4
Latem 1984 r. następuje istotny zwrot. W meldunku z 5 czerwca Sasza zawiadamia, że „wygasły jego możliwości operacyjne, gdyż jako osoba publiczna o określonych poglądach politycznych darzony jest wielką nieufnością przez członków antysocjalistycznego podziemia, jak i osoby związane z nim w sposób pośredni. Wykazuje chęć dalszej współpracy. Pyta, czy nie mógłby przekazywać informacji o osobach z kręgów politycznych, które zna, a z którymi kontakt byłby łatwiejszy i bezpieczniejszy”.
W podobnym duchu zredagowany jest ostatni raport (11 września 1984 r.) oficera prowadzącego, płk. Tudana, zawierający bardzo krytyczne podsumowanie pracy Saszy i przyznający, iż w punkcie wyjścia została ona błędnie ukierunkowana. Tudan postuluje zasadniczą korektę poprzez „operacyjne działania mające na celu stworzenie mu odpowiedniego wizerunku, gdyż rokuje to jego perspektywiczny rozwój i szybki awans społeczny”. Pod koniec tekstu autor tego omówienia (streszczenia w języku polskim) zamieszcza znamienną uwagę: „W zamierzeniach Tudan pisze (w sposób całkowicie zdominowany przez agenturalny bełkot) o zaangażowaniu odpowiednich dla tego celu środków finansowych oraz zbudowaniu »stałego podłoża?« pod przyszłe działania”.
O tyle to ważne, iż po raz pierwszy – i jedyny – autor streszczeń dobitnie zaznacza swój krytyczny dystans wobec (rzekomych) rosyjskich oryginałów. Znak zapytania zdradza nieskrywany sceptycyzm; pojawia się nawet nuta gryzącej, podszytej pogardą ironii: ten „agenturalny bełkot”! To jednoznaczna sugestia, iż opracowanie obcych dokumentów wyszło spod ręki polskiej. W domyśle: my, ludzie innej kultury, nie posługujemy się takim koszmarnym żargonem, jakiego używają rosyjskie służby.
Końcowy dokument zbioru to streszczenie własnoręcznej prośby Saszy z 9 stycznia 1990 r.: „prosi o zawieszenie dotychczasowych kontaktów z uwagi na wielkie zmiany na arenie politycznej Polski. Prosi też o zaprzestanie dalszych dotowań, gdyż nie jest w stanie przekazywać żadnych informacji z powodu piastowania wysokich funkcji społecznych. Praca, którą do tej pory wykonywał, wiązałaby się z dużym ryzykiem. Prośbę przyjął major Wiktor Stupin. Nie widnieją na niej żadne parafy prócz jego własnej. Ten dokument, jak i wcześniejsze, opatrzony jest pieczęciami Sowierszenno Siekretno i Odin egziemplar”.
5
Próbowałem ogarnąć całość. Miałem nieodparte wrażenie, iż obcuję z fałszywką. Wskazywały na to liczne niekonsekwencje, sprzeczności logiczne i błędy merytoryczne. A poza wszystkim, jeśli dokumenty byłyby autentyczne, to ze względu na rangę sprawy i pozycję osoby żądano by za nie kwoty niewspółmiernie większej.
Z drugiej strony znałem dokumenty ubeckie równie, jeśli nie bardziej niechlujne i niedopracowane, zarówno rzeczowo, jak i formalnie. Niektóre wyglądały, jakby sporządzali je półanalfabeci. Jednak czułem, że autorami tego pakietu nie mogli być chłopcy z ulicy, jacyś maniacy, przypadkowi amatorzy czy też przygodni dowcipnisie. To musieli być ludzie przynajmniej obeznani z językiem, obyczajami oraz pragmatyką tajnych służb, zdolni do zbudowania wiarygodnej historii agenta Saszy.
Przede wszystkim należało rozstrzygnąć problem autentyczności obu tekstów, rzekomo pisanych własnoręcznie przez Kwaśniewskiego. Żeby przeprowadzić rzetelną ekspertyzę grafologiczną, musiałem zdobyć dostatecznie obfity materiał porównawczy. Na szczęście, również w latach 80. Kwaśniewski pełnił szereg funkcji publicznych, toteż musiał zostawić sporo śladów tej aktywności; pisał lub parafował rozmaite teksty, dokumenty, noty, wnioski, deklaracje etc. Składał rozliczne autografy: jako redaktor, minister, działacz młodzieżowy, studencki, partyjny, sportowy... Rozległą kwerendę prowadziłem w całkowitej dyskrecji. Po miesiącu miałem materiał do konfrontacji.
Dla zyskania pewności próbki pisma poddałem analizie dwukrotnej. Najpierw w jednym z laboratoriów krajowych. Następnie powierzyłem je instytutowi zagranicznemu, cieszącemu się najwyższą renomą. Badali to profesjonaliści europejskiej klasy. Wyniki były identyczne. Żaden z tekstów nie wyszedł spod ręki Kwaśniewskiego. Były to lepiej lub gorzej wykonane podróbki jego pisma. To przesądzało sprawę.
6
Poczułem ulgę dwojakiego rodzaju. Po pierwsze: jako dziennikarz. Napisaliśmy w „Życiu”, że Kwaśniewski spędzał w 1994 r. w Cetniewie wakacje w tym samym czasie, kiedy przebywał tam Władimir Ałganow. Nie było jednak cienia sugestii, jakoby przyszły prezydent w zdrożnych intencjach szukał z nim kontaktu; wprost przeciwnie, w komentarzu redakcyjnym pytałem, jak to możliwe, by – przy bierności polskich służb – rosyjski agent mógł bezkarnie buszować w prestiżowym ośrodku Rybitwa, mając nieskrępowany dostęp do przebywających tam polskich vipów. Tym bardziej iż zarówno wcześniej, jak i później, był przez owe służby całkiem metodycznie „namierzany”. Zadziwiające, gdyż w tymże 1994 r. szef UOP gen. Czempiński alarmował ówczesnego premiera Oleksego, że rosyjskie służby znacznie wzmogły swoją aktywność w Polsce.
Po wtóre, ulgę poczułem jako obywatel i zwykły człowiek. Kwaśniewski nie był bohaterem mojego romansu, w 1995 r. ostro ścierałem się z nim podczas głośnej debaty prezydenckiej z Lechem Wałęsą, a zdobycie pełni władzy przez postkomunistów oceniałem jako zagrożenie dla młodej polskiej demokracji. Obawy te okazały się płonne. Dwa lata później, kiedy prezydent wytoczył proces, nie kierowałem się negatywnymi emocjami. Prowadziłem tylko – beznamiętnie – dziennikarskie śledztwo.
Toż musiałbym chyba rozum postradać i wyjątkowo źle życzyć własnemu krajowi, by zacierać ręce w nadziei na to, że okaże się, iż prezydent Polski odrodzonej mógłby kiedyś być sowieckim agentem! Przecież zwłaszcza w obliczu zaawansowanych starań o wejście do struktur NATO (1999), a potem do Unii Europejskiej – byłaby to jeśli nie katastrofa, to niewyobrażalna wprost konfuzja, wystawiająca na szwank naszą wiarygodność. I pomyśleć tylko, że miałbym do tego przyłożyć rękę?
Poza tym Sowieci wcale nie musieli tak szpikować polskich komunistów własną agenturą. Mieli ich na wyciągnięcie dłoni, na jedno skinienie. Wspomnijmy choćby barwne opowieści Józefa Oleksego o biesiadach, w których brano udział nie tylko z własnej woli, ale wręcz ochoczo, na wyprzódki. Frakcja promoskiewska w partii nie skrywała swoich skłonności. Doprawdy, nawet bez formalnych agentów Sowieci mieli pełne informacje, co się dzieje zarówno w PZPR, jak i w całej Polsce.
7
Miałem do czynienia z prowokacją. Liczyłem się z tym od początku. Pozostaje pytanie – w istocie otwarte po dziś dzień – o sprawców oraz motywy. Wbrew pozorom sprawa nie musiała być jednoznaczna.
Jedno nie ulegało wątpliwości: to ja – wraz z „Życiem” – miałem paść ofiarą tej prowokacji. Sprawcy liczyli na moje zaślepienie i naiwność; sądzili najwidoczniej, iż nie oprę się pokusie opublikowania materiałów tak sensacyjnych. Przecież pognębiłyby one i unicestwiły – politycznie i moralnie – mego przeciwnika procesowego, zadając przy okazji cios śmiertelny całej formacji, której Kwaśniewski przewodził.
Oczywiście byłoby akurat odwrotnie. Kompromitacja tak niebywała pogrążyłaby mnie definitywnie, skazując na publiczną banicję. Wystawiłbym się na pośmiewisko, utracił bezpowrotnie dziennikarską wiarygodność, okrył niesławą. Co tu dużo mówić; byłaby to zawodowa i życiowa klęska w każdym wymiarze.
Kim mogli być ludzie szyjący mi takie buty? Rozważałem trzy ewentualności. Po pierwsze: bezpośrednie lub pośrednie zaplecze Kwaśniewskiego. Po drugie: Rosjanie. I po trzecie: ludzie dawnych służb, niezbyt prezydentowi przychylni; raczej wprost przeciwnie.
Rosjan wykluczyłem od razu. Owszem, afera szpiegowska na takim szczeblu byłaby im na rękę, walnie osłabiając albo przynajmniej oddalając polskie szanse na wejście do NATO w 1999 r. Lecz przecież podrzucając fałszywkę, musieliby liczyć się z tym, że jej niechybne wykrycie obróci wniwecz ich rachuby. Oryginałów zaś, gdyby takowe istniały, nie pozbyliby się pochopnie. Nie mają tego w zwyczaju. A już zwłaszcza w perspektywie wieloletniej prezydentury Kwaśniewskiego tak piekielnie mocne karty trzymaliby nadal w zanadrzu.
Wykluczałbym też ludzi Kwaśniewskiego. Z pewnością cieszyliby się z mojej wpadki. Czy jednak skórka warta byłaby wyprawki? Publikacja owych materiałów mogła być nader wątpliwym triumfem prezydenta. Oczyszczając go doraźnie z zarzutów, wtrąciłaby go zarazem w piekło niekończących się podejrzeń, plotek oraz spekulacji. To mogło działać niczym szrapnel ciśnięty w szambo. Coś by się przykleiło i trwale przywarło, wbrew logice i na przekór faktom. Elektorat – nazwałbym go dziś ipeenowskim – byłby nadal święcie przekonany, że Kwaśniewski to sowiecki agent, a w każdym razie iż nie ma dymu bez ognia. I że – na przykład – podłożono fałszywki, żeby tym perfidniej ukryć oryginały. Albo że ekspertyzy grafologiczne zmanipulowano. I tak Sasza dołączyłby do Stolzmana, Kata czy Alka.
Pozostają zatem ludzie służb – raczej byłych służb – Kwaśniewskiemu niechętni, zawistni albo zgoła wrodzy. Jasne, że przy sposobności utopiliby i mnie w łyżce wody. Wszakże mam podejrzenie graniczące z pewnością, iż rzeczywistym i głównym celem ich prowokacji mógł być ówczesny prezydent. Późniejsza, tak katastrofalna dekompozycja zwycięskiego i potężnego wtedy obozu lewicy tylko potwierdza, jak głębokie animozje narastać musiały w obrębie tego pozornego monolitu i jakie siły wewnętrzne go od środka rozsadzały. Pijackie wynurzenia Oleksego, choć żenująco groteskowe, dają przecież wyobrażenie o nagromadzeniu negatywnych, wręcz toksycznych emocji w tym środowisku. Oblepienie Kwaśniewskiego błotem mętnych insynuacji mogłoby jego pozycję jeśli nie podważyć, to przynajmniej mocno osłabić. Zaś ukazanie tak nikczemnie niskich, bo nie ideowych, lecz wyłącznie materialnych, pazernych pobudek jego apostazji – nakazywałoby myśleć o nim z pogardą bezbrzeżną. I pewnie o to chodziło, by takie właśnie opinie wlokły się za Kwaśniewskim w nieskończoność.
***
Podczas gdy owe materiały spoczywały bezpiecznie na dnie mojej szuflady, przez Polskę w kolejnych latach przewalały się rozmaite sensacyjne publikacje. Pomawiani, a niejednokrotnie wręcz oskarżani, demaskowani i pogrążani byli Lech Wałęsa (po wielekroć), Bogdan Borusewicz, Andrzej Przewoźnik, Andrzej Grajewski, Jarosław Szczepański, Marek Jerzy Nowakowski i tylu innych. Bezlitosne pióro Piotra Semki smagało nowego prymasa abp. Henryka Muszyńskiego. „Rzeczpospolita” albo piętnowała kolejnych agentów, albo – niepomiernie rzadziej – łaskawie kogoś uniewinniała; ostatnio nuncjusza abp. Józefa Kowalczyka. Bronisław Wildstein, ogłaszając wcześniej w Internecie swoją listę, cień podejrzenia rzucił na tysiące Bogu ducha winnych ludzi.
Jakiś czas temu „Polityka” dała na okładce podobiznę Janusza Kurtyki, przybranego w strój myśliwski. Tytuł był proroczy: „Wielki Łowczy”. Z wyjątkową zajadłością szef IPN tropił zwłaszcza dwóch prezydentów Polski niepodległej – Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego. W roli chłopów z nagonki ochoczo występowali Sławomir Cenckiewicz, Jan Żaryn, Piotr Gontarczyk, Piotr Zyzak i cały zastęp zaufanych dziennikarzy z „Gazety Polskiej”, „Rzeczpospolitej” czy „Wprost”.
Zapowiadając kolejną demaskatorską publikację o Kwaśniewskim, IPN z miesiąca na miesiąc podsycał emocje. Wreszcie ukazała się praca Piotra Gontarczyka „Aleksander Kwaśniewski w dokumentach SB. Fakty i interpretacje”. Interpretacje są takie, że skoro przygważdżających faktów nie ma, tym gorzej dla faktów. Przykład: według IPN Kwaśniewski jako agent SB Alek pracował w „Życiu Warszawy”. Fakty: Kwaśniewski nigdy nie pracował w „ŻW”. Interpretacja: cóż z tego – Kwaśniewski to Alek.
Tekst niniejszy zatem dedykuję oraz ofiaruję – wraz z kompletem materiałów – Instytutowi Pamięci Narodowej. Z pewnością będą wiedzieli, co z nim zrobić. Przecież Sasza brzmi jeszcze lepiej niż Alek.