Nie ma powodu się cieszyć, a już takie radosne komentarze, podparte złośliwościami typu „Sztandar wyprowadzić”, można znaleźć w Internecie. W końcu czegoś nam, naszej opinii publicznej, ubywa. Zawsze jest gorzej, jeśli myśli i poglądów jest mniej niż więcej.
Księgę można spisać, by opowiedzieć dzieje tej gazety w ciągu ostatnich dwudziestu lat, jako pisma, które dzieliło los swojej postkomunistycznej formacji i tak jak ona niosła na sobie bagaż przeszłości (czyli pamięć osławionej „Trybuny Ludu”). Nawet jeśli wiele robiła, by się od niego uwolnić i go jakoś ucywilizować.
Żyła przez ten cały czas w cieniu SLD, zwłaszcza jej polityków, z którymi bywała w wielkich sporach i kłótniach. Raz była bliżej partii raz dalej, zawsze jednak w jakimś ideowym związku i przynajmniej psychologicznym uzależnieniu. Redaktorzy naczelni czasami przejawiali własne ambicje polityczne i prowadzili własne gry, choćby Janusz Rolicki w sporze z Leszkiem Millerem, czy wcześniej Marek Siwiec, blisko związany z Aleksandrem Kwaśniewskim. Chyba najmniej ostatni redaktor naczelny Wiesław Dębski, który zdobył sobie jak najbardziej zasłużenie pozycję liczącego się komentatora polityki często występując na własny rachunek w mediach elektronicznych.
Tak czy inaczej „Trybuna”, choć formalnie nie była organem SLD, nie była w stanie pozbyć się etykiety partyjnej. Widziana była powszechnie jako głos z ulicy Rozbrat, zapewne z krzywdą dla jej redaktorów i dziennikarzy. Została zamknięta w tej enklawie, mimo że nie otrzymywała stamtąd żadnych przywilejów i wsparcia materialnego. Znalazła się w swoistej pułapce: będąc pismem lewicowym widziana była jako przedłużenie SLD, a jako pismo rynkowe nie było w stanie tego rynku zdobyć.
Działając na nim, co pokazuje choćby doświadczenie Drugiej RP, pisma o wyraźnym profilu partyjno-politycznym muszą być utrzymywane przez swoich mecenasów politycznych. Bez tej pomocy właściwie nie są w stanie utrzymać się samodzielnie. Jeśli chcą wybić się na samodzielność, zmuszone są szukać szerszej formuły ideowej, w jakimś stopniu oddalać się od partii, której służą, często w ostrym z nią sporze i konflikcie. A tu nie stało ani pomocy partii, by mieć swój organ ani szans, by się tak oddalić, żeby czytelnicy za to zapłacili.
W losie „Trybuny” widać jeszcze coś więcej. Codzienne kłopoty tego dziennika, by wydać kolejny numer, by go zapełnić treścią z coraz większym dramatyzmem ujawniały kłopot podstawowy, zamykający się w pytaniu: jakiej lewicy dzisiaj Polska potrzebuje?