Według pani minister kobiety rodzące swoje kolejne dzieci mają otrzymywać od państwa na zachętę coraz bardziej atrakcyjne jednorazowe zapomogi finansowe. Pierwsze dziecko – tysiąc, jak dotąd, ale czwarte może nawet 4 tys.
Po pierwsze, trudno sobie wyobrazić kogoś, kto zaplanuje dziecko z powodu dodatkowego tysiąca czy dwóch, za który kupi może wózek, łóżeczko i kilka paczek pampersów. Wciąż bez gwarancji, że znajdzie dla niego miejsce w żłobku, w przedszkolu, w kolejce do lekarza. Że pracodawca przyjmie go z powrotem. Pomysł promuje być może skuteczny akt płciowy, ale już nie wychowanie dziecka.
Po drugie i być może najważniejsze: w Polsce poziom zatrudnienia waha się wokół 50 proc. To oznacza, że pracuje około połowa obywateli zdolnych do pracy.
Co więcej: najbardziej niepracujące są osoby przed 25 r. życia. Ci, którzy kończą szkołę – idą na bezrobocie. Czy to nie są czasami ci, którzy nie korzystali z przedszkola, z dobrej szkoły, z zajęć wyrównawczych? Zasiłek jest wciąż bardziej opłacalny niż najniżej płatna praca fizyczna. To oznacza, że państwo nie ma pomysłu na zatrudnianie, zwłaszcza tych najmłodszych. Nie ma mechanizmów, by ludzie wracali na rynek pracy. Nie przeszkadza państwu, że armia bezrobotnych wisi na jego budżecie. Wyhodowało pokolenie nieaktywnych zawodowo i, mówiąc brutalnie, myśli o następnym.
Być może jakaś zdesperowana rodzina skusi się na najwyższe becikowe i zdecyduje się na kolejne dzieci. Ale czy rzeczywiście pomogą one udźwignąć ciężar budżetowania naszych emerytur? Zapracują na nie? Pomysł pani minister jest zły, bo jest kolejnym nieskutecznym, wyrwanym z kontekstu projektem, który utrwala dotychczasowe problemy. To, niestety, znak firmowy naszej polityki społecznej.