Smuda to polski Bill Shankly, legendarny trener Liverpoolu, który powiedział, że futbol jest czymś znacznie poważniejszym niż sprawą życia lub śmierci. Zawodnik może sobie zaskarbić jego względy w jeden sposób - harując do upadłego. Kto narzekał po ostatnich meczach, że reprezentanci grają na pół gwizdka, teraz może być przynajmniej spokojny, bo u Smudy takie numery nie przechodzą. Z piłkarzami się nie koleguje, wejść na głowę sobie nie da. Zawodnicy, z którymi miał do czynienia dzielą się na tych, którzy go szanują i tych, którzy się go boją. Ci, którzy mówią o nim tylko źle, są w mniejszości. Zresztą tak się na ogół składa, że łączy ich skłonność do lenistwa, czego Smuda nie toleruje. Najwięksi krytycy nie mogą mu jednak odmówić jednego - ma obsesję zwycięstw i talent do budowania drużyn z charakterem, co w piłce nożnej jest już wartością samą w sobie.
Smuda znalazł się w zupełnie nowej roli. Prowadzenie reprezentacji, gdzie piłkarzy ma się do dyspozycji kilkanaście razy w roku po kilka dni, to zupełnie inna para kaloszy, niż codzienna praca w klubie. Staje się zakładnikiem trenerów klubowych, bo to oni przygotowują do gry ego wybrańców. Powszechnie wiadomo, że nowy selekcjoner gardzi statystykami, analizami i badaniami, słowo fizjologa niewiele dla niego znaczy, drugi trener nie ma u boku Franza nic do powiedzenia, a odprawy taktyczne przed meczami jego drużyn sprowadzają się do tego, kto gdzie ma stać przy rzutach rożnych. Teraz Smuda będzie musiał obudzić demokratyczną część swojej natury i odrobić lekcje z taktyki, bo samo odwoływanie się do charakteru piłkarzy i święta wiara w nieomylność własnego nosa, to, jak na reprezentację Polski, może być trochę mało.