Krzysztofa Olewnika – miał wtedy 25 lat – porwano nocą z 26 na 27 października 2001 r. Późnym wieczorem w jego domu w Drobinie skończyło się małe przyjęcie. Ojciec Krzysztofa – Włodzimierz Olewnik, właściciel dwóch ubojni i zakładów mięsnych, zaprosił do domu syna kilku oficerów policji z Płocka. Impreza miała załagodzić jakiś drobny spór z policjantami z drogówki.
Było kulturalnie i miło. Na koniec Krzysztof rozwiózł gości. Do domu wrócił po północy. Zaraz potem wdarli się tam napastnicy. Zaskoczyli go w salonie. Kilkakrotnie uderzony kolbą pistoletu maszynowego Skorpion zalał się krwią. Kałuża krwi odkryta następnego ranka przez ekipę śledczą wyglądała tak nierealnie, że przyjęto wersję, iż to pozoracja. Krzysztof miał według śledczych sfingować porwanie, rozlać krew, a wszystko po to, aby wyciągnąć od ojca pieniądze i jednocześnie ukarać go za konflikty rodzinne. Zmieniające się później ekipy uparcie trzymały się tego scenariusza.
Pierwsze godziny
W kryminalistyce przyjmuje się, że najważniejsze w śledztwie są pierwsze godziny po przestępstwie. Później giną dowody, zamazują się ślady, świadkowie tracą pamięć i wypala się energia śledczych. Podczas poszukiwania sprawców porwania Krzysztofa Olewnika bezpowrotnie stracono nie tylko pierwsze godziny śledztwa, ale i pierwsze lata. Najpierw sprawą zajęła się Prokuratura Rejonowa w Sierpcu i pod jej nadzorem Komenda Miejska Policji w Płocku. To był błąd – policjanci z Płocka byli przecież gośćmi na przyjęciu poprzedzającym porwanie. Jak mieli potem prowadzić śledztwo, skoro sami pozostawali w szerokim kręgu podejrzeń? Potem sprawę przejęły wydział śledczy Prokuratury Okręgowej w Warszawie i Komenda Mazowiecka Policji w Radomiu, a w końcu już – jakby się zdawało – najlepsi specjaliści z prokuratorskiego wydziału przestępczości zorganizowanej i powołanej do tej sprawy grupy funkcjonariuszy CBŚ.