W nocy 12 października 1998 na pograniczu dwóch gdańskich dzielnic Przymorza i Zaspy policyjny Volkswagen zderzył się z taksówką. Radiowóz jechał drogą z pierwszeństwem przejazdu. Taksówka wyjechała z ulicy podporządkowanej. Kierowca pojazdu zginął. Policjanci odnieśli obrażenia. Wina taksówkarza wydawała się bezsporna. Tak też przedstawiła sprawę gdańska telewizja w „Panoramie”, lokalnym przeglądzie wydarzeń.
– To mnie zbulwersowało – mówi Jarosław D. Było około 23.00. On i Leszek B. wracali właśnie z siłowni, którą prowadzi znajomy. W pobliżu spostrzegli radiowóz i dwóch stróżów prawa szarpiących się z jakimś pijakiem. Nie czekając na finał policyjnej interwencji, mężczyźni wsiedli do auta i odjechali. Po chwili Jarosław D. w lusterku wstecznym zauważył błyski „koguta”. Zjechał na prawy pas. Po chwili jednak „kogut” przestał migać. Pan D. pomyślał, że radiowóz skręcił w którąś z ulic. I wtedy niespodziewanie przemknął obok nich z dużą prędkością. Bez „koguta”, bez świateł mijania i postojowych. „Pojawił się jak widmo” – tak to później określił w zeznaniach złożonych w prokuraturze.
Tamtej nocy mężczyźni skomentowali zdarzenie mocnymi słowami. – Gdybym, nie widząc radiowozu, zechciał zmienić pas ruchu, mógłby mnie rozjechać – tłumaczy D. – Pewnie ten policjant nie wiedział, że jedzie bez świateł. Może był zdenerwowany po szamotaninie z pijakiem... Jechali za nim. Widzieli, jak przed skrzyżowaniami dwukrotnie włączał „koguta”, tylko na chwilę, by wyłączyć tuż za skrzyżowaniem. Nagle skręcił w lewo. Gdy podjechali bliżej, stwierdzili, że to wskutek zderzenia z taksówką. W pobliżu uszkodzonych aut stał już jakiś samochód.