Markowi W. runął świat na głowę pod koniec ubiegłego roku, gdy z nastaniem chłodów trafił do noclegowni dla bezdomnych. W jego aktach odnotowano, że jest całkowicie pozbawiony środków do życia. W noclegowni miał dach nad głową, ciepłą wodę, łóżko i koc w biało-zieloną kratę. – Nie znałem tam nikogo. To nie było moje środowisko: nie jestem alkoholikiem ani żebrakiem z ulicy Słowiańskiej – opowiada.
Kobietom się podobał
Świat Marka W. to zasobny dom rodzinny, z którego wyniósł kindersztubę. Ojciec był dyrektorem banku spółdzielczego, matka zubożałą szlachcianką, główną księgową. Brat jest doktorem, psychoterapeutą w Lublinie, siostra pielęgniarką na rencie. Marek W. też miał zostać kimś. – Nie skończyłem studiów, bo prowadziłem lekkomyślny tryb życia. Miałem pociąg do długich wakacji i żaglówek. Lubiłem wino, kobiety i śpiew. Handlowałem złotem i dolarami – opowiada. Z powodu tych słabości wyrzucono go z sześciu liceów. Matury też nie zrobił, pozostało mu jednak liczne grono kolegów, zacnych biznesmenów, prawników, ludzi z pieniędzmi. Był wśród nich Aleksander B. – Przypadliśmy sobie do gustu, mieliśmy te same zamiłowania – opowiada Marek W. o koledze. – Nie było kłopotu, kiedy się chciało sympatycznie pożyć. Bywał w modnych knajpach, w hotelu Centralnym przy Słowiańskiej, w Wielkopolance, zwanej Eską, gdzie grała dobra orkiestra i na dansingach tańczyła śmietanka. Kobietom się podobał: jedna z nich nawet urodziła mu trójkę dzieci, bez ślubu.
Zastępca komendanta policji w Lesznie Roman Włodarczyk zapamiętał go z tamtego okresu jako mężczyznę ubranego elegancko, zawsze pod krawatem. Nie kręcił się wokół zwykłych złodziei, nie trzymał z podrzędnymi kryminalistami. Zawsze ogolony, głowa uczesana, rączki czyste. Ale ptak niebieski.
– Źle mi się nie powodziło, byłem kierownikiem sklepu, magazynierem, cieślą, kopałem studnie: wtedy nawet sporo zarabiałem – mówi Marek. W dużym mieszkaniu po rodzicach mieszkał z siostrą. – Kiedy praca ode mnie odeszła, nie mogłem partycypować w opłatach – przyznaje. Umówili się, że zamieszka u przyjaciółki, a siostra jego część wynajmie. – Ale siostra mnie wyrolowała, bo zamieniła mieszkanie. Z przyjaciółką nie ułożyło się, więc został na ulicy. W języku opieki społecznej nazywa się to wymeldowany donikąd. To kłopot, kiedy ma się 57 lat. Tak trafił do noclegowni.
Marki były, marek nie ma
Z protokołu policji: „27 stycznia 2000 r. Aleksander B. powiadomił Komendę Miejską Policji w Lesznie o kradzieży z pomieszczenia gospodarczego czarnej saszetki z zawartością 8 tys. marek. Kradzieży dokonał, wykorzystując jego nieuwagę, wprowadzony do domu i znany osobiście Marek W. Próba ujęcia sprawcy nie przyniosła rezultatu”.
– Nikt inny nie mógł ukraść moich pieniędzy – opowiedział policji Aleksander B. – Znam Marka od 40 lat. Gdy był bez zajęcia i pieniędzy, przychodził, by pomagać mi w pracach codziennych, bo jestem po zawale. Tamtego dnia, 25 stycznia, pojechałem po niego samochodem do noclegowni. Chciałem, żeby mi pomógł w sprzątaniu pomieszczenia gospodarczego, gdzie znajduje się stary regał. Zapomniałem, że w regale przechowuję saszetkę z pieniędzmi pochodzącymi ze sprzedaży warsztatu w 1998 r. Kiedy Marek skończył porządkowanie, nakarmiłem go i dałem dwie paczki papierosów. Umówiliśmy się na następny dzień na zakupy. Nazajutrz, gdy chciałem wymienić marki na dolary, żeby je wysłać synowi do Ameryki, stwierdziłem, że zginęła cała saszetka w metalowym niklowanym pudełku.
Aleksander był jednym z wziętych leszczyńskich stolarzy. Robił komplety wypoczynkowe. Miał też hurtownię broni, makaronu i sklep spożywczy. Po śmierci pierwszej żony zaczął często pić alkohol. Druga żona wyciągała od niego bez skrupułów pieniądze, uważał nawet, że go okradała. Dochodziło do kłótni, kiedyś strzelił jej w brzuch z dubeltówki. Odsiedział wyrok za usiłowanie zabójstwa. W tym czasie żona sprzedała co się dało i odeszła. Miał dwa zawały, nadwagę 30 kilogramów i zakaz picia wódki wydany przez lekarza.
Wersja Marka
Z protokołu sporządzonego przez nadkomisarza Marka Niedbałę: „Zadzwoniłem do Aleksandra B. Dowiedziałem się od jego konkubiny Elżbiety K., że w poważnym stanie został odwieziony do szpitala. 7 lutego Elżbieta K. poinformowała, że Aleksander B. zmarł przed trzema dniami na zawał serca”.
Marek W. zgłosił się na policję, kiedy przeczytał w „Gazecie Wyborczej”, że jest poszukiwany. – Po co mieli mnie łapać jak bezpańskiego psa. Chciałem sam wyjaśnić sprawę – tłumaczy.
Marek W. tymczasowo aresztowany, gdyż nie ma stałego miejsca zamieszkania ani adresu, na który można by wysłać zawiadomienie o rozprawie, przebywa w Zakładzie Karnym w Rawiczu. Zgadza się na rozmowę pod warunkiem, że otrzyma papierosy Popularne bez filtra – równowartość 100 zł.
– Nie ukradłem pieniędzy Olkowi B., jak twierdzi prokurator, bo one nie były jego własnością. Ta suma jest albo bez właściciela, albo właścicielami byliśmy w połowie Olek i ja. Znalazłem je na regale pod grubą warstwą kurzu i uszczelek samochodowych, gdzie długo nikt nie zaglądał. Nie mówiłem Olkowi o znalezisku, zabrałem całość i nie mam sobie nic do zarzucenia – opowiada.
Z domu Aleksandra B. do noclegowni jest ze trzy kilometry. – Szedłem pieszo i kombinowałem, co zrobić z pieniędzmi. Oddać czy nic nie mówić – przyznaje Marek. Żeby je przeliczyć, wszedł do toalety, bo to jedyne miejsce, gdzie mógł przebywać bez towarzystwa. Miał w ręku 7 tys. w banknotach stumarkowych. – Pomyślałem, że jak się napiję wódki, to światłość na mnie spłynie i przyjdzie mi do głowy pomysł – mówi. – Stało się przeciwnie: w euforii alkoholowej zacząłem rozdawać pieniądze mieszkańcom noclegowni. I to tak, że wyglądało, jakbym urządził koło fortuny: kazałem zgadywać, w której ręce trzymam banknot.
Rozdał dwa tysiące
Grał w łapki z mieszkańcami noclegowni w świetlicy, gdzie stoi telewizor, stolik z krzesłami, na ścianie wisi krzyż, a vis à vis rozkładanka z gołymi panienkami.
– Rozdawał pieniądze nieznajomym. Mnie wręczył dwieście marek mówiąc: jak będziesz miał kiedyś, to mi oddasz. Mój kolega Józek zgadł trzy razy i wygrał trzy stówy. Dwa razy po sto marek wygrał Andrzej R. – opowiada jeden z mieszkańców noclegowni.
Rozdał dwa tysiące marek. – Jak ktoś nie ma ani grosza, to się nie dziwi, tylko bierze, skoro dają – tłumaczy zachowanie obdarowanych Marek. – Zwłaszcza że sytuacja się pogorszyła, bo właśnie zabrali nam bony na jedzenie w bufecie dworcowym, po trzy złote na dzień. Jak ktoś nie zarobił dorywczo albo nie wyżebrał, to nie jadł przez cały dzień. A ja z domu wyniosłem, że się trzeba z ludźmi podzielić. Mama taka była: nikt od nas głodny nie wychodził. Pewnie po trzeźwemu znalazłbym inne wyjście: im kupiłbym jedzenie, a sobie wynajął pokój na mieście. Ale skoro złe początki, to i koniec żałosny – przyznaje, zaciągając się dymem z papierosa.
Następnie Marek W. poprosił pracownika noclegowni, by wezwał taksówkę. Kiedy ten okazał zdziwienie, skąd bezdomny ma na zapłacenie za kurs, pokazał zwój banknotów. Rzucił na stół stówę, powiedział, że to na noclegownię. Taksówka przyjechała i Marek W. wsiadł do niej wraz z dwoma obdarowanymi. Wysiadł po drodze. Jego towarzysze udali się do hotelu, gdzie wynajęli pokój za 70 zł i panienkę z agencji towarzyskiej za 150 zł. Brunetkę z długimi włosami. W tym czasie pracownik noclegowni wezwał policję: zdziwiło go, że bezdomny ma tyle forsy. Policja nie stwierdziła przestępstwa: każdemu wolno rozdawać pieniądze.
Marek W. wrócił do noclegowni około trzeciej nad ranem. – Nie zostałem wpuszczony, gdyż naruszyłem regulamin, urządziłem nieco rozrywkową imprezę z rozdawaniem pieniędzy – wyjaśnia. Wrócił ponownie po dwóch dniach, bo nie chciał stracić dachu nad głową. Nie został przyjęty z tych samych co poprzednio powodów. – Wiedziałem już, że mnie policja szuka. Pomyślałem, że wyjadę z Leszna. Za szybko parę rzeczy spadło mi na głowę: uciekałem, bo mnie gonili, a nie dlatego, że czułem się winny. Wcale nie chciał uciekać przed policją i nie lubi być ścigany.
– U Olka była dziupla. Ruski, którego poznał w więzieniu, trzymał tam auta kradzione w Niemczech, póki nie wyczyścił papierów – opowiada Marek W. Wspólnie z Aleksandrem B. wyciągali z tych aut lewarki, narzędzia, koła zapasowe, bo po co to Ruskim. W jednym z samochodów, Audi, sześć lat temu znaleźli popielatą saszetkę z pieniędzmi, siedmioma tysiącami marek. Mieli się nimi podzielić, gdyby się Ruscy nie upomnieli. – Nieraz przypominałem Olkowi o umowie, a on wciąż kręcił: że marki były fałszywe, że Ruscy je zabrali. Domyślałem się, że Olek je schował. Może nawet zapomniał, gdzie są, co mu się często zdarzało, bo on wciąż chował pieniądze przed kobietami, nie wtajemniczał pań w swoje interesy. Kiedy zobaczyłem saszetkę na regale, od razu ją rozpoznałem: było w niej siedem tysięcy marek w stumarkowych banknotach, tak jak znaleźliśmy. A nie osiem jak twierdził Olek. Skoro następnego dnia nie stawił się na umówione spotkanie, Aleksander zadzwonił do noclegowni. – Dowiedział się, że urządziłem markowy wieczór, skojarzył fakty i zgłosił na policję kradzież – uważa Marek. Wypala papierosa, zamyśla się i dodaje: – Świństwo mi zrobił kolega Olek. Mógł przecież powiedzieć: przyjedź, dogadamy się, jak do tej pory.
Póki nie skończyły się pieniądze
Marek spędził dwa dni na dworcu w Poznaniu. – Włóczęgów nakarmiłem, bo byli w takiej sytuacji jak ja parę dni wcześniej – opowiada. Budzi w nim litość widok głodnego i zziębniętego. Rozdawał też papierosy. Zapamiętali go, mówią, że to musiał być święty: wysoki, szczupły, z siwą głową i niebieskimi oczami. Prowadził ich do restauracji, żeby zamawiali, co zechcą. – W końcu przyłazili do mnie tłumem, jak do opieki społecznej – mówi Marek W. Pojechał z Poznania do Ostrowa i Kalisza. Wszędzie kupował bezdomnych jedzenie i papierosy, kiedy go prosili.
Pomagał, póki się pieniądze nie skończyły. – Rozstałem się z nimi bez żalu. W końcu pieniądze są po to, żeby je wydawać. Sobie kupił dwie koszule, spodnie i buty. Nie zostało ani grosza.
O śmierci kolegi dowiedział się z gazety. – Przykro mi, że Olo nie żyje, ale było wiadomo, że to się tak skończy: on nie mógł pić nawet kieliszka. Zapił się ze złości.
Kiedy Marek W. zgłosił się na policję, funkcjonariusze mieli zdziwione miny. A następnie kazali mu chuchnąć.