Dziś jest ich w całym kraju kilka tysięcy. Niektóre chcą uchodzić za przybytki elity, inne wolą być bardziej egalitarne, aczkolwiek i jedne, i drugie żyją głównie ze snobizmu klienteli, która wie, że lepiej uczęszczać do pubu w centrum miasta, niż wpadać na piwo do osiedlowej knajpki.
Pomysł wydaje się nieskomplikowany jak „kij”, z którego barman leje piwo do kufla: wnętrze lokalu obudowane boazerią, duże stoły i ławy, bar oferujący kilka gatunków piwa beczkowego, w tym przynajmniej jedno irlandzkie, ewentualnie angielskie, ceny raczej wysokie, by odstraszyć przygodnych pijaczków bez grosza przy duszy. Mile widziane są akcenty anglosaskie na ścianach: wizerunek dziarsko kroczącego Jasia Wędrowniczka, fotografie witryn najsłynniejszych pubów Dublina lub Londynu.
Tak wyglądałby wzór typowy – w Warszawie główna sala Harendy, w Krakowie Free Pub, w Łodzi Irish Pub, w Trójmieście Lochness albo Cotton Club. Wszelako przez ostatnie dziesięć lat namnożyło się pubów rozmaitych i bynajmniej nie wszystkie z równym samozaparciem przenoszą na grunt polski wzorce brytyjskie. Kiedy Irlandczyk Ollie Morgan otworzył parę lat temu naprzeciwko Muzeum Wojska w Warszawie swój Emerald Pub, była to mała klitka w suterenie z wyjątkowo oszczędną oprawą, co nie przeszkadzało klienteli, wśród której wcale liczną grupę stanowili pracownicy ambasady amerykańskiej, przyznający się do swoich irlandzkich korzeni. Najważniejsza, powiadają bywalcy pubów, jest atmosfera, którą tworzą ludzie, a nie wystrój wnętrza.
Miejsce bardziej „dospołeczne”
Niby prawda, ale pub to jednocześnie ludzie i miejsce, zaś miejsce, jak uczy amerykański etnolog Edward T. Hall, bywa mniej lub bardziej „dospołeczne”. Pub, inaczej niż hala lotniska albo dworcowa poczekalnia, powinien być zdecydowanie „dospołeczny”, wszak wskazuje już na to sam źródłosłów jego nazwy (public house, czego nie należy mylić z polskim rozumieniem terminu „dom publiczny”).